• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Na swoim. Dobra fotografia zawsze się obroni - mówi Maciej Kosycarz

Wioletta Kakowska-Mehring
25 listopada 2016 (artykuł sprzed 7 lat) 
  • Niezależny chciałem być już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Wówczas podjąłem pierwszą próbę "bycia na swoim" - mówi Maciej Kosycarz.
  • Tak się handlowało na Jarmarku Dominikańskim. Maciek (pierwszy z lewej) z kolegami.
  • Loteria Dominikańska, czyli biznes na dowód osobisty kuzynki Beaty w samochodzie pożyczonym od nauczyciela angielskiego.
  • Pracowałem też na stacji benzynowej, myłem szyby. Jako szesnastolatek zarabiałem więcej niż moi rodzice razem - mówi Maciej Kosycarz.

O tym, że praca w wakacje to doskonała szkoła życia, że własny biznes powinien być pasją i nie warto inwestować np. w food trucka tylko dlatego, że akurat jest na fali, a także o tym, że na działalność na rzecz wspólnoty zawsze trzeba mieć czas, nawet wówczas, gdy jest się bardzo zajętym przedsiębiorcą, rozmawiamy z Maciejem Kosycarzem, właścicielem agencji KFP. W poprzednim odcinku "Jak to jest na swoim" rozmawialiśmy z Grzegorzem Jankowskim, właścicielem sklepu z serami "Ser Lanselot", a już za dwa tygodnie rozmowa z Remigiuszem Brzezińskim, właścicielem perfumerii amora.pl.


Kiedyś wyniosłem z domu wagę tzw. łazienkową i ważyłem ludzi. "Ważenie ludzi 1 zł" - postawiłem tabliczkę i... nawet dobrze mi szło. Choć pewnie ludzie bardziej ważyli się z litości, a może chcieli docenić moje starania.

Od lat prowadzi pan własną firmę, ale czy był pan kiedyś na etacie?

Maciej Kosycarz: - Byłem pracownikiem etatowym - raz miałem pół etatu, a potem etat z najniższą krajową, a żyłem głównie z wierszówki. Nawet dobrze mi się żyło, ale pracowałem przez siedem dni w tygodniu. Byłem młody, silny, bez dzieci, mogłem sobie na to pozwolić. Dziś nie wiem, czy dałbym radę tak intensywnie pracować. Choć dziś też wiem, że nie warto. Życie mnie nauczyło, że trzeba znaleźć czas na odpoczynek. Pracy etatowej posmakowałem, ale od zawsze wiedziałem, że praca na swoim to coś dla mnie. Zawsze chciałem być samodzielny i niezależny, a bycie na swoim daje tę niezależność. A niezależny chciałem być już w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Wówczas podjąłem pierwszą próbę "bycia na swoim".

To bardzo wcześnie. Proszę o szczegóły.

- Skorzystałem z... nazwijmy to znajomości w Domu Prasy, bo pracowali tam moi rodzice i gdzie tylko mogłem, z każdego sekretariatu wyciągałem "Wieczory Wybrzeża", czyli taką ówczesną popołudniową gazetę, szedłem na róg ulicy Kowalskiej i Targu Drzewnego i sprzedawałem je. Byłem na tyle uczciwy, że sprzedawałem w cenie detalicznej, ale miałem stuprocentowy zarobek, bo dostawałem gazety za darmo. Moja działalność trwała jakieś trzy czy cztery dni, po czym naskarżyła na mnie mojej mamie kioskarka. Kariera sprzedawcy skończyła się więc szybko. Przy okazji dowiedziałem się czegoś o twardych regułach konkurencji. Nie zraziło mnie to jednak i dalej imałem się różnych zajęć - zbierałam truskawki, regularnie handlowałem na Jarmarku Dominikańskim, byłem nawet modelem. Pokazywałem modę szkolną na Targach Szkolnych. Kiedyś wyniosłem z domu wagę tzw. łazienkową i ważyłem ludzi. "Ważenie ludzi 1 zł" - postawiłem tabliczkę i... nawet dobrze mi szło. Choć pewnie ludzie bardziej ważyli się z litości, a może chcieli docenić moje starania. .
Zawsze miałem jakiś konkretny cel na który zbierałem pieniądze. Zawsze też imponowało mi takie amerykańskie podejście do pracy młodzieży. Tam młodzi ludzie od najmłodszych lat pracują w wakacje.
Jednego pana tak wzruszyłem, że za ważenie zapłacił mi aż 20 zł. Ale przekonałem się też, że ludzie bywają nieuczciwi, bo innym razem zważyły się dwie osoby, a zapłaciły mi tylko złotówkę, zamiast dwóch złotych. Ten biznes trwał jednak jeszcze krócej niż sprzedaż gazet, bo chyba pół dnia. Tym razem wypatrzyła mnie koleżanka mamy.

Trzeba przyznać, że był pan pomysłowym małolatem.

- Chyba tak. Z kolei jak byłem już w szkole średniej prowadziłem Loterię Dominikańską. Sprzedawałem losy z samochodu pod gdańskim dworcem. Byłem wówczas niepełnoletni, więc musiałem do biznesu wciągnąć moją kuzynkę Beatę, która miała już dowód. Samochodu też nie miałem, ale swój pożyczył mi mój nauczyciel od angielskiego. Pracowałem też na stacji benzynowej, myłem szyby. Tej stacji już nie ma, dziś stoi tam biurowiec Tryton. Na tej stacji jako szesnastolatek zarabiałem więcej niż moi rodzice razem. Po drugiej klasie kupiłem swój pierwszy samochód, dziesięcioletniego trabanta. To było coś. Dziś można kupić grata za jedną pensję, wówczas nawet grat kosztował masę pieniędzy. Zawsze miałem jakiś konkretny cel na który zbierałem pieniądze. Zawsze też imponowało mi takie amerykańskie podejście do pracy młodzieży. Tam młodzi ludzie od najmłodszych lat pracują w wakacje. W Stanach Zjednoczonych zresztą też byłem i pracowałem. Po ukończeniu szkoły podstawowej byłem tam u ciotki. Nudziło mi się, więc poszedłem do pracy w autohandlu, przestawiałem samochody na placu. To podejście, to, że byłem rezolutny i zaradny, bardzo przydało mi się w życiu, szczególnie, gdy zabrakło mojej mamy. Zmarła, gdy miałem 17 lat. Na studiach też pracowałem m.in w Stoczni Gdańskiej, ale najczęściej zagranicą. Zbierałem maliny, byłem pomocnikiem kucharza, pracowałem na budowie, roznosiłem reklamy, zajmowałem się renowacją podłóg, sprzątałem w sądzie - zresztą, żeby było ciekawiej pod okiem Temidy robiłem to nielegalnie.
W każdej działalności jest takie ryzyko, rynek się zmienia, przepisy się zmieniają. Tak samo jest dziś z fotografią. Ona też przeżywa pewien kryzys.

A kiedy przyszedł czas na pierwszą firmę?

- Pierwszą firmę założyliśmy z żoną na spółkę ze znajomymi w 1989 roku, czyli w czasie przełomu.

Odpowiedział pan na apel, aby wziąć sprawy w swoje ręce?

- Tak. I to nie była działalność związana z fotografią. To była wypożyczalnia płyt kompaktowych. Prowadziliśmy ją na Przymorzu pod szyldem Studio 89 w piwnicy po maglu. Studio, bo kojarzyło się z muzyką, a 89, bo od roku założenia.
W paryskiej galerii kupiłem sobie zdjęcie pokazujące dzieci stojące w kolejce do skrzynki pocztowej, jedno za drugim. Mam podobne zdjęcie w swojej galerii, tylko że dzieci stoją w kolejce do wypożyczalni kajaków. Oczywiście w galerii są również albumy - mówi Maciej Kosycarz. W paryskiej galerii kupiłem sobie zdjęcie pokazujące dzieci stojące w kolejce do skrzynki pocztowej, jedno za drugim. Mam podobne zdjęcie w swojej galerii, tylko że dzieci stoją w kolejce do wypożyczalni kajaków. Oczywiście w galerii są również albumy - mówi Maciej Kosycarz.
W połowie lat 90. do "Głosu" przyszła dobra zmiana i wówczas na własnej skórze przekonałem się dlaczego lepiej być na swoim. Zmieniły się władze redakcji i wymiotły zespół.

Młodemu pokoleniu trudno pewnie będzie to zrozumieć. Wypożyczalnia płyt kompaktowych?

- Płyty kiedyś były bardzo drogie, społeczeństwo było biedniejsze i mało kogo było stać na zakup własnych. Wyjściem było wypożyczenie. Tę działalność prowadziliśmy dopóki było to legalne. Potem weszły przepisy o prawie autorskim i trzeba było zrezygnować z tej działalności. W międzyczasie doszedł sklep muzyczny z kasetami i płytami, który prowadziliśmy w nieistniejącym już centrum Sukces Bis we Wrzeszczu, tam, gdzie dziś stoją wieżowce Quatro Towers przy centrum Manhattan. Przyszedł jednak taki moment, że ze sklepem muzycznym też było trudniej. Zaczęły wchodzić do Polski markety i sieci, które miały korzystniejsze ceny. Ile musiałby zamówić sklepik handlujący na 12 metrach kw, aby dostać dobrą cenę od hurtowni?

Chyba większość przedsiębiorców musi być gotowa na takie trudne momenty, które wynikają z przyczyn od nich niezależnych?

- W każdej działalności jest takie ryzyko, rynek się zmienia, przepisy się zmieniają. Tak samo jest dziś z fotografią. Ona też przeżywa pewien kryzys. Czułem, że to jest koniec i wycofaliśmy się z handlu płytami definitywnie. W tamtym momencie zmarł mój tata i musiałem podjąć decyzję. Postanowiłem, że w stu procentach zajmę się fotografią. Odezwała się dusza fotoreportera. Sprzedaliśmy sklepy. A tak na marginesie - proszę sobie wyobrazić, że w lokalu na Przymorzu do dziś jest sklep muzyczny, znów modny, bo prowadzi sprzedaż czarnych płyt. Zostałem fotoreporterem w "Głosie Wybrzeża". Na początku na etacie, potem poproszono, abym założył własną działalność. Firma chciała zaoszczędzić, a mi to było nawet na rękę. Zgodziłem się. Zacząłem jako firma fotograficzna, z tym, że "Głos Wybrzeża" był trzonem mojej działalności. Do czasu.
(...)dobra fotografia zawsze się obroni. Kiedyś klient zrezygnował z naszych usług bo uznał, że jesteśmy za drodzy, że kupią aparat i sami będą robić. Po roku wrócił.
W połowie lat 90. do "Głosu" przyszła dobra zmiana i wówczas na własnej skórze przekonałem się dlaczego lepiej być na swoim. Zmieniły się władze redakcji i wymiotły zespół. To była rewolucja, ludzie z dnia na dzień potracili pracę. Ja już byłem na swoim i choć straciłem - zresztą sam o tym zdecydowałem - głównego klienta, to przetrwałem. W nowej sytuacji współpraca okazała się niemożliwa. Miałem już innych klientów, ale... Jak urwała się współpraca z gazetą, zostałem od nich odcięty. Musiałem na przykład szybko zdobyć numer telefonu, aby móc działać. To nie było łatwe w tamtych czasach, a komórki dopiero wchodziły. Mieliśmy parę ciężkich miesięcy. Wówczas wyciągnął do mnie rękę "Dziennik Bałtycki", a konkretnie ówczesny naczelny Andrzej Liberadzki. Potrzebowali kogoś, kto będzie ilustrował dodatki specjalne.

Wówczas narodziła się agencja KFP?

- Tak. Agencja Fotograficzna Kosycarz Foto Press. W tym roku obchodziliśmy 20-lecie.

Agencja pracuje dla mediów, dla instytucji, dla biznesu. Usługi to niełatwa dziedzina, klienci bywają różni. Jak pan sobie radzi w tych relacjach?

- Chyba dobrze, skoro jeszcze jestem na rynku. Klienci zmieniają się. Jedni odchodzą, inni przychodzą. Przez lata np. obsługiwaliśmy bank Nordea - zdjęcia korporacyjne, obsługa imprez, nawet wspólnie konkurs fotograficzny prowadziliśmy, czyli "Nordea Foto - Scena Letnia w Obiektywie". Potem powstał z tego album. Niestety, bank wycofał się z Polski. Cóż. Innym razem sam zdecydowałem się na zerwanie współpracy z bardzo poważnym klientem. To była gazeta. Mieliśmy bardzo ładne obroty, ale niestety czasami dostawaliśmy dziwne zlecenia, które kłóciły się z naszymi zasadami. Kiedyś nie wytrzymałem i nawrzucałem jakiemuś ważnemu szefowi działu krajowego.
Na pierwszym wydawnictwie popłynąłem i zrobiłem sobie przerwę, długą przerwę na analizę. Kupiłem sobie podręczniki dla amerykańskich wydawców.

Czyli nie zawsze klient nas pan?

- Nie za wszelką cenę. Wówczas bardzo spodobała mi się postawa moich współpracowników, którzy powiedzieli, że dobrze zrobiłem. Usłyszałem od nich, że wierzą we mnie, że dam radę i tak też się stało.

Wspomniał pan, że rynek fotograficzny też się zmienia. Niestety, wielu osobom wydaje się, że zdjęcia z imprezy służbowej może zrobić pani Krysia z sekretariatu.

- Tak, ale dobra fotografia zawsze się obroni. Kiedyś klient zrezygnował z naszych usług, bo uznał, że jesteśmy za drodzy, że kupią aparat i sami będą robić. Po roku wrócił. Oczywiście w wielu firmach są ludzie, którzy umieją robić zdjęcia, nie neguję tego, ale w niektórych sytuacjach wręcz nie powinni tego robić. Aby zrobić dobre zdjęcie z wydarzenia, potrzebny jest kontakt między fotografującym a fotografowanym. O taki - czasem swobodniejszy - kontakt z pracownikiem, gdy mamy do czynienia z podległością służbową, trudniej. Wynajęty fotograf może zwrócić prezesowi uwagę, aby poprawił garnitur czy zmienił pozycję do zdjęcia. A pracownik? Fotografia przeszła wielką rewolucję, jest bardziej dostępna, ale jest jeszcze wiele firm, które cenią sobie zawodowstwo. Po za tym znów starałem się przygotować na zmiany, poszerzyć działalność. Wybrałem działalność wydawniczą. Na pierwszym wydawnictwie popłynąłem i zrobiłem sobie przerwę, długą przerwę na analizę. Kupiłem sobie podręczniki dla amerykańskich wydawców. Czytałem to i zastanawiałem się, czy tam w ogóle opłaca się cokolwiek wydawać, nie będę wchodził w szczegóły, bo byłby to dłuższy wywód, ale... czyja wina jak spadnie książka z półki w księgarni i się zniszczy?
Pierwsza impreza odbyła się w 1997 roku i był to konkurs z okazji millennium Gdańska. Spodobał się i stał się imprezą cykliczną (...) Dziś z dumą podkreślam, że jest to najstarszy konkurs fotografii prasowej w Polsce.

Księgarni?

- Nie. Wydawcy. Uszkodzona książka wraca do niego. U nas też wcale nie jest łatwo. Oczywiście wydać jest łatwo, ale sprzedać już nie. Przemyślałem i przygotowałem plan. Co należy zrobić, aby książka dotarła do jak największej liczby osób. To były takie założenia, co zrobić, aby spodobała się pod każdym względem - wielkość książki, ilość zdjęć. Do tego kalkulacja. Ile na reklamę przeznaczyć, na jaką reklamę, jak będzie promocja wyglądała. Miałem całą kartkę punktów i od tego zacząłem wydawanie serii albumów ze zdjęciami mojego ojca i moimi.

I miał pan dobry plan, bo albumy spodobały się.

- Duża w tym też zasługa ludzi życzliwych Kosycarzom, zarówno mojemu tacie, jak mojej osobie. Zarówno jeżeli chodzi o media z którymi współpracuję, jak i instytucje, każdy jest zawsze otwarty na to, co wydaję w ramach tego cyklu. Nasza działalność wydawnicza jest dziś znacznie szersza. Wiele publikacji przygotowujemy dla firm. Wydaliśmy np. książkę o historii firmy OPEC w Gdyni czy o autobusach dla gdańskiej komunikacji miejskiej.

Stoi pan też za innym przedsięwzięciem, nie biznesowym, ale prowadzonym z iście przedsiębiorczym zacięciem. Mówię o Pomorskim Konkursie Fotografii Prasowej Gdańsk Press Photo.
Kiedyś mój ojciec został gdańszczaninem roku, po latach ja otrzymałem też ten tytuł. To dla mnie bardzo wiele znaczy. Gdańsk i Pomorze są mi bliskie.

- Pierwsza impreza odbyła się w 1997 roku i był to konkurs z okazji millennium Gdańska. Spodobał się i stał się imprezą cykliczną. Robię to razem z Nadbałtyckim Centrum Kultury. Nawet nie pamiętam kto wpadł na ten pomysł. Tak czy inaczej podchwycił go ówczesny szef NCK, Maciej Nowak i razem postanowiliśmy działać. Dziś z dumą podkreślam, że jest to najstarszy konkurs fotografii prasowej w Polsce, a jego laureaci zdobywają nagrody w konkursów ogólnopolskich, a nawet światowych.

Konkurs to nie wszystko, angażuje się pan w różne inicjatywy społeczne. Wspiera pan hospicjum, zasiada pan w jury konkursów fotograficznych, angażuje się pan w sprawy ważne dla mieszkańców, jak np. w dyskusję na temat wieżowców w Brzeźnie czy plan likwidacji Pałacu Młodzieży. A podobno przedsiębiorcy zwykle nie mają na nic czasu?

- To prawda, ale na działalność na rzecz wspólnoty zawsze trzeba mieć czas. Tak zostałem wychowany. Mieszkam w tym mieście, chcę aby się rozwijało, aby ludziom tu się dobrze żyło. Cieszę się, że to zostaje dostrzeżone i docenione. Kiedyś mój ojciec został gdańszczaninem roku, po latach ja otrzymałem też ten tytuł. To dla mnie bardzo wiele znaczy. Gdańsk i Pomorze są mi bliskie.

Czy właśnie z tego powodu, czy tylko z pobudek biznesowych, otworzył pan galerię razem z artystka malarką, miłośniczką Gdańska Magdą Benedą?
Każdy biznes jest inny. Jedna zasada jest jednak wspólna. Trzeba mieć biznesplan, trzeba mieć cel, ale przede wszystkim trzeba realizować swoje marzenia.

- Natchnieniem były wakacje w Paryżu w 2008 roku. Zauroczyły mnie tam galerie ze zdjęciami miasta z lat 40. i 50. Od razu pomyślałem: dlaczego w Gdańsku nie ma takich miejsc?. Dojrzewało to we mnie bardzo długo. Potem trafiłem na taką galerię w Rzymie nieopodal Placu Weneckiego. Znalazłem tam to, czego zawsze szukam w podróżach: alternatywę dla obrazów produkowanych masowo z myślą o turystach odwiedzających markety. W końcu się odważyłem zrealizować to marzenie. Galeria działa od kilku miesięcy. Prowadzę ją razem z Magdą, którą znam od lat i z którą jest mi po drodze. W galerii mam pierwszą kolekcję, czyli zdjęcia z Pomorza wykonane do 80. roku ze średniego negatywu. W paryskiej galerii kupiłem sobie zdjęcie pokazujące dzieci stojące w kolejce do skrzynki pocztowej, jedno za drugim. Mam podobne zdjęcie w swojej galerii, tylko że dzieci stoją w kolejce do wypożyczalni kajaków. Oczywiście w galerii są również albumy.

A jakaś rada dla tych, którzy zastanawiają się, czy warto zostać przedsiębiorcą?

- Każdy biznes jest inny. Jedna zasada jest jednak wspólna. Trzeba mieć biznesplan, trzeba mieć cel, ale przede wszystkim trzeba realizować swoje marzenia. Nie na zasadzie, że nie podoba mi się na etacie, to otworzę sklep z butami. Tak to nie działa. Albo kupię food trucka, bo są akurat na fali. Poza tym cały czas trzeba się rozwijać. Jeżeli bym został tylko przy fotografii, to by mnie już nie było. Poza tym zysk za wszelką cenę nie jest właściwym podejściem.
Moją pasją są podróże (...) Nie muszą to być też dalekie podróże. W planach mam np. zwiedzenie Elbląga, a w tym roku byłem w Nowym Stawie. Pasję podróżnika można realizować także lokalnie.
Tak się złożyło, że biznesy, które do tej pory prowadziłem, to były takie około kulturalne, to nie był kantor albo autohandel, ani import, ani eksport. Tego pewnie nie mógłbym robić. Choć pewnie miałbym więcej pieniędzy. I jeszcze jedna bardzo ważna rzeczy. Nie należy się w stu procentach oddawać pracy. Praca jest moją pasją, ale mam też inne ważne sprawy w życiu. Taki błąd popełniał mój tata, który pochłonięty pracą czasem zapominał o ważnych, rodzinnych sprawach. Kolejna moja zasada to żeby się w życiu nie nudzić. Trzeba cały czas stawiać sobie nowe wyzwania, czy w życiu zawodowym, czy prywatnym.

Pytam więc, co pana nie nudzi w życiu prywatnym.

- Moją pasją są podróże. Wcale nie jakieś dalekie i egzotyczne. Głównie podróżuję po Europie. Moim marzeniem np. było zobaczenie plaży w Normandii, na której lądowali alianci. W zeszłym roku z kolei byliśmy np. w Albanii. Bardzo lubię nietypowe miejsca, uważam, że warto zboczyć z oficjalnej trasy turystycznej, żeby zobaczyć coś prawdziwego, oczywiście w granicach bezpieczeństwa. Pewnie dlatego od kilku lat sam przygotowuję podróże, nie korzystam z ofert biur. Nie muszą to być też dalekie podróże. W planach mam np. zwiedzenie Elbląga, a w tym roku byłem w Nowym Stawie. Pasję podróżnika można realizować także lokalnie. Bardzo mile wspominam np. pieszą wycieczkę nasypem kolejowym, tym, po którym dziś jeździ PKM, z Zaspy do Leźna. W przyszłym roku chcę przejść wzdłuż Potoku Oliwskiego, od źródeł do ujścia. To są takie marzenia, które można zawsze zrealizować.

Podobno najlepiej uczyć się na cudzych błędach. Zdecydowanie lepiej słuchać mądrych rad. Własny biznes to często trudny kawałek chleba, ale - jak postaramy się pokazać - warto spróbować. Dla tych, którzy wolą rady mamy nasz cykl rozmów z doświadczonymi przedsiębiorcami - "Jak to jest na swoim", czyli garść wiedzy od praktyków w biznesie.

Miejsca

Opinie (56)

  • Szacun (1)

    Panie Maćku robi pan dobrą robotę. Szacun,

    • 64 24

    • kupuję albumy,

      lubię ich zdjęcia. Fajnie mieć takich dokumentalistów naszego miasta, sympatycznych i w dodatku z z wiedzą)
      Pozdro,

      • 12 7

  • Facet robi dobrą fotografię, (1)

    Ale z tym biznesem, to niech napisze uczciwie że teraz to najlepiej ciągnąć z chałtur na zlecenia z UM i innych zaprzyjaźnionych instytucji publicznych a pasje artystyczne realizować hobbystycznie po godzinach - żeby ewentualni młodzi adepci wiedzieli czego się spodziewać.

    • 48 11

    • A przeczytałeś wywiad czy tylko tytuł?

      • 4 9

  • Dobrze, że Pan jest

    Pozdrawiam

    • 37 17

  • Na swoim ? (6)

    Chyba jednak na ojca.

    Idą święta, idą artykuły o panu Maćku.

    • 56 32

    • Aleś dowalił ... (2)

      ..., co nie ? Miłego dnia.

      • 15 9

      • Dlaczego dowalił? (1)

        Przecież to fakt, nic w tym złego, ze wykorzystał dorobek ojca, gorzej gdyby go roztrwonił, zrobiłbym to damo na miejscu pana Maćka

        • 32 7

        • dowalił, bo to nie był pozytywny post

          tylko chęć zdyskredytowania
          druga odpowiedź to co innego

          • 9 7

    • co by się lepiej sprzedawały albumy

      • 15 3

    • ciagle o nim artykułu - kółko różańcowe

      powinien być link że to sponsorowany artykuł :)

      • 11 4

    • głupi komantarz

      (((((((

      • 3 7

  • Łatwy start dzięki ojcu, dzięki nazwisku (2)

    • 50 20

    • dopisywanie filozofii: "praca w wakacje to szkoła życia" (1)

      pracowałam co roku w wakacje od 13 r.ż., także podczas studiów...i nie uważam tego za coś specjalnego.

      • 25 11

      • A powinna Pani.

        • 17 10

  • "ilość zdjęć" (5)

    Pan fotograf robi niesamowitą robotę, jest mistrzem w swoim fachu. Tym samym nie oczekuję, aby nie popełniał błędów językowych. Jednak ktoś zatrudniony w redakcji powziął się redakcji tego tekstu i wypadałoby, aby poprawił takie rzucające się w oczy błędy, zamiast bezrefleksyjnie wrzucać transkrypcję wywiadu.

    • 21 9

    • (4)

      A sam piszesz "powziął się", że o nadmiarze przecinków nie wspomnę :D

      • 4 8

      • (3)

        co takiego dziwnego widzisz w zwrocie "powziąć się"? Maturę w czipsach znalazłeś? Przecinki również jak najbardziej prawidłowe

        • 7 3

        • No cóż, czasownik "powziąć" nie ma strony zwrotnej. A pan Maciej wykonał tyle zdjęć, że wolno mówić mu o ich "ilości", nie "liczbie".

          • 3 7

        • Doooobre :) (1)

          "powziąć się" ???

          "Podjąć się" czegoś (np. zadania), a "powziąć" coś (np. decyzję). Tak że z tą maturą to nie przesadzaj, panie bezbłędny.

          • 5 3

          • Co nie zmienia faktu, że ma rację.

            Czy jego błędy anulują błędy w tekście?

            • 1 3

  • Fakt jest taki, że gdyby nie nazwisko i praca ojca,

    to dziś nie wiadomo jakby wyglądała ta własna działalność, to trzeba przyznać. Ojciec dał podwaliny, i trzeba to umiejętnie kontynuować, i to się jak widać udaje.

    • 67 4

  • Niestety

    Niestety - a raczej na szczęście - kupiłem album o Gdyni z fotografiami ojca i syna. I w nim różnicę klasy między fotografami. U "starego" Kosycarza widać "oko", potrafiące chociażby porządnie skadrować zdjęcie (nawet reportażowe, wymagające refleksu w złapaniu chwili). U Pana Macieja tego już wyraźnie nie widać a jakby symbolem czasu i zmian w postrzeganiu naszych czasów przez fotografów jest "zwykłe-niezwykłe" zdjęcie kobiety wywalającej się na czerwonym dywanie.
    A co do powątpiewania, że nie każdy może robić zdjęcia na firmowej imprezie, to proszę sobie zobaczyć zdjęcia wyróżnione na konkursie National Geographic sprzed trzech lat ze stewardessami w roli głównej...

    • 26 9

  • (1)

    Liczą się tylko fotografie jego ojca i syn z nich żyje.
    Po za tym co się dzieje parę dni temu o narzeczonej a teraz o nim, zmasowany marketing

    • 33 17

    • towarzystwo wzajemnej adoracji nie wiesz tego

      politycy każdej frakcji w 3 city i księża biskupi spotykają się na rautach i ustalają a ciemny naród niech to kupi . Po tem masz że rondo nazywa się De LA Salle . Co to i kto to ???? Tak się załatwia interesy i to nie wazne czy PIS czy PO . Zobacze afere stella maris .

      • 11 4

  • Bardzo pozytywny gość. I potrafi nie tylko robić zdjęcia ale i ciekawie o tym opowiadać.
    W dzieciństwie nazwisko Kosycarz z automatu kojarzyło mi się ze Zbigniewem, od dobrych kilkunastu lat już jednak z Maciejem.
    Fajnie że kontynuuje rodzinna tradycję dzieki czemu mogliśmy poznać mnóstwo historii z tego powojennego Gdańska.
    Po sportu brawo panie Maćku :)
    ps - czytając powyższy tekst uświadomiłem sobie że z większych miast w okolicy Elbląg akurat znam najmniej. Czas to chyba nadrobić :)

    • 24 15

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Ludzie biznesu

Ewa Bereśniewicz - Kozłowska

Prezes zarządu firmy Aplitt. Absolwentka Wydziału Elektroniki Politechniki Gdańskiej, studiów...

Najczęściej czytane