• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Największe wydawnictwo w Polsce powstało w Trójmieście. Phantom Press to już legenda

Robert Kiewlicz
3 czerwca 2022 (artykuł sprzed 1 roku) 
  • - Phantom Press to było wydawnictwo początków drapieżnego kapitalizmu. W tym czasie panował ogromny głód książek, które wtedy były dobrem deficytowym - tłumaczy Izabela Jakul, była redaktorka wydawnictwa Phantom Press.
  • - Phantom Press to było wydawnictwo początków drapieżnego kapitalizmu. W tym czasie panował ogromny głód książek, które wtedy były dobrem deficytowym - tłumaczy Izabela Jakul, była redaktorka wydawnictwa Phantom Press.
  • - Phantom Press to było wydawnictwo początków drapieżnego kapitalizmu. W tym czasie panował ogromny głód książek, które wtedy były dobrem deficytowym - tłumaczy Izabela Jakul, była redaktorka wydawnictwa Phantom Press.

Największe wydawnictwo w Polsce, wydające kilkadziesiąt tytułów miesięcznie, pochodziło z Trójmiasta. Phantom Press publikował nagradzane i popularne powieści znanych anglojęzycznych autorów fantastyki i horroru. Jednak nie tylko. To dzięki niemu na polski rynek trafiły "Szatańskie wersety" Salmana Rushdiego, a swoje polskie premiery miały książki: Williama S. Burroughsa, Iry Levina czy Woody'ego Allena. O tym, jak ważnym i deficytowym towarem były książki w latach 90. XX w., dlaczego tak potężny wydawca nie przetrwał na polskim rynku i dlaczego wydawanie erotyków może męczyć, rozmawiamy z Izabelą Jakul, byłą redaktorką wydawnictwa Phantom Press.



Wydawnictwa w Trójmieście



W latach 90. XX wieku Phantom Press był największym wydawnictwem na naszym rynku. Wydawał ogromną liczbę pozycji. Właściwie zalewał rynek swoimi książkami. Wydawnictwo nagle zniknęło. Pozostaje jednak w pamięci wielu czytelników jako jedna z wielkich firm początku wolnego rynku w Polsce.
Wydawaliśmy to, co sami chcieliśmy czytać: Josepha Hellera, Aldousa Huxleya, Woody'ego Allena, Williama S. Burroughsa, Kena Keseya i jeszcze więcej fantastyki. Do tego to, co chłonął wtedy rynek - romanse, sensacje i horrory.

Izabela Jakul: - Kiedy myślę o Phantom Pressie, to przychodzi mi do głowy zawsze jedno określenie: "kolos na glinianych nogach". To było wydawnictwo początków drapieżnego kapitalizmu. W swojej historii miało trzy różne nazwy i różne formy działalności spółki.

Początki trafiły na bardzo dobry moment. W tym czasie panował ogromny głód książek, które wtedy były dobrem deficytowym. Trzeba było mieć znajomości w księgarniachantykwariatach, aby zdobyć niektóre pozycje. Nakłady, zwłaszcza tej dobrej literatury, były zawsze zbyt małe. Kiedy przyszedł czas, że można było swobodnie kupować prawa autorskie i wydawać książki, to ludzie się tym zachłysnęli.

To był też moment, w którym po raz pierwszy pojawiła się na rynku w takiej ilości literatura "do czytania". Zwykłe, klasyczne czytadła. Publikowaliśmy i romanse, i tanie sensacje, a był moment, że wydaliśmy też całą serię erotyków.

A dlaczego Phantom Press upadł? Sądzę, że właściciele w porę się nie zorientowali, że trzeba zmniejszyć ofertę. Poza tym do Polski wszedł Harlequin, który nas prześcignął na polu romansów.

Głównie byliście jednak znani, przynajmniej na początku, z fantastyki i horroru. Z bardziej poważnymi pozycjami raczej was nie kojarzono.

- Zaczęło się od Ursuli Le Guin i "Czarnoksiężnika z Archipelagu". To jest fantastyka z najwyższej półki. Potem, po ponad siedmiu latach od pierwszego tomu (który opublikowały "Iskry" w połowie lat 80.) wydaliśmy drugi tom "Diuny" Franka Herberta. Jeśli chodzi o literaturę fantastyczną, to na pewno mieliśmy sporo sukcesów i wiele wyczekanych przez czytelników tytułów. Jeden z naszych redaktorów, Jacek Foromański, otrzymał w 1992 r. nagrodę Śląkfa w kategorii wydawca roku.

Biznes z misją i duszą, ale... wydawnictwo to też firma i musi zarabiać



Nie wydawaliście polskich autorów?

- Wydawaliśmy - Joannę Chmielewską. Byłam ogromną jej wielbicielką. Kiedy staraliśmy się o prawa, udało mi się zdobyć do niej numer telefonu. Zadzwoniłam, odebrał mężczyzna, który pięknym, niskim głosem powiedział: "Słucham". Przedstawiłam się i zapytałam grzecznie, czy mogę rozmawiać z panią Joanną Chmielewską. Głos odpowiedział "Tak" i zapadło milczenie. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że tym mężczyzną, z którym rozmawiam, jest Joanna Chmielewska. Później, kiedy odwiedziłam ją w domu i zobaczyłam pokój zasnuty papierosowym dymem, oczywiste się stało, skąd ten głos.

  • - Nakłady, zwłaszcza tej dobrej literatury, były zawsze zbyt małe. Kiedy przyszedł czas, że można było swobodnie kupować prawa autorskie i wydawać książki, to ludzie się tym zachłysnęli  - mówi Izabela Jakul.
  • - Nakłady, zwłaszcza tej dobrej literatury, były zawsze zbyt małe. Kiedy przyszedł czas, że można było swobodnie kupować prawa autorskie i wydawać książki, to ludzie się tym zachłysnęli  - mówi Izabela Jakul.

Wydawnictwo otrzymało też antynagrodę Złoty Meteor za jakość tłumaczeń publikowanych książek.
Słynęliśmy z najbrzydszych okładek i tak już zostanie. W tej kwestii ostatnie słowo miał zawsze dyrektor i zazwyczaj proponował dodanie czegoś złotego. Takie były czasy
.
- W 1991 r., zanim zaczęliśmy tam pracę. Co nie znaczy, że potem nie było błędów. Jednak męczy mnie w rozmowach o Phantom Pressie powracający wątek złej jakości tłumaczeń. Zdarzały nam się błędy. Przypominam, że czasami wysyłaliśmy do druku prawie 50 książek miesięcznie. Nie było możliwości, aby wszystkie pozycje były dobrej jakości.

Jednak demonizowanie tego, że Phantom Press to wyłącznie beznadziejne przekłady, jest niesprawiedliwe. Zdarza mi się i dzisiaj czytać książki, od których zęby i włosy bolą. Pamiętam, jak kiedyś kupiłam pozycję wydaną przez Wydawnictwo Książkowe Twój Styl. Zaczęłam czytać i już po dziesiątej stronie wzięłam do ręki ołówek, a po trzydziestej miałam tak pozakreślane, że spakowałam książkę i odesłałam do wydawcy. Załączyłam list, w którym argumentowałam, że kiedy ktoś kupi wadliwe buty, to może je reklamować. Co zrobić z taką książką? Nie byłam w stanie jej czytać. Ku mojemu zaskoczeniu oddali pieniądze.

Błędy w naszych książkach wynikały też z deficytu tłumaczy. W tych czasach nie było tak dużej grupy zawodowej. Ludziom się wydawało, że jeśli ktoś zna angielski i jednocześnie mówi po polsku, to jest w stanie przekładać książki. Niestety tak nie jest.

Byliście zmuszeni korzystać z usług amatorów?

- Mieliśmy opracowany przez nas system próbek. Przy okazji muszę sprostować: to nie jest prawda, że każdy rozdział naszych książek tłumaczył kto inny, a na końcu wszystko sklecał redaktor. Próbki służyły do tego, aby sprawdzić, czy ktoś ma pojęcie o tej pracy - głównie o pisaniu po polsku.

Larp, planszówki i gry miejskie to nie tylko zabawa. Branża gier w Polsce



Dało radę znaleźć wśród nich "perełki"? Odkryliście jakieś talenty translatorskie?

- Marek Cieślik bez wątpienia był takim odkryciem. Pamiętam, że zrobił próbkę i został przez nas zakwalifikowany. Wówczas to oznajmił, że horrorów i romansów tłumaczyć nie będzie. Popatrzyliśmy jeszcze raz do tekstu. Okazało się, że jest tak zjawiskowy, że Cieślik dostał - tak jak chciał - fantastykę.
Pierwsze polskie wydanie "Szatańskich wersetów" pojawiło się w 1992 r. Krótko po tym, kiedy został zabity tłumacz w Japonii i kiedy raniono nożem włoskiego tłumacza. W kilku wydawnictwach na świecie podkładano bomby.

A jak pani pamięta swoje początki w Phantom Press?

Zaczęło się od tego, że razem z Jackiem Foromańskim zrobiliśmy dla znajomego kolacjonowanie (porównanie kopii lub przekładu tekstu z oryginałem) reprintu Fryderyka Nietzschego "Tako rzecze Zaratustra". Były to czasy przepisywania na maszynie, czyli sam proces przygotowania tekstu generował literówki. Kolacjonowanie było więc niezbędne. Robiliśmy to we dwoje. Jedno czytało, a drugie litera po literze sprawdzało, czy w reprincie wszystko jest poprawnie.

Dlatego kiedy zjawiliśmy się w Phantom Pressie, robiliśmy za doświadczonych redaktorów - mieliśmy już na swoim koncie jedną książkę! Nasza przyjaciółka, Ewa Penksyk-Kluczkowska, która później została redaktorką naczelną, początkowo zatrudniła się jako maszynistka, bo potrafiła bardzo szybko stukać w klawisze.

Sopocki Antykwariat - nie dajmy mu zniknąć



Na pewno brakowało nam pokory. Wydawało nam się, że jesteśmy fantastyczni, bo pracujemy w największym wydawnictwie w Polsce. A byliśmy jeszcze studentami, kiedy tam trafiliśmy. Wszystkiego uczyliśmy się sami. Na przykład interpunkcji ze wstępu do słownika języka polskiego. Do dzisiaj uważam, że to doskonałe źródło wiedzy dla początkującego redaktora, wszystkie zasady są klarownie omówione. Później, w trakcie pracy, poznałam wspaniałe, doświadczone redaktorki. Jedną z nich jest Anna Bańkowska, odpowiadająca za nowe tłumaczenie "Ani z Zielonego Wzgórza" - "Anne z Zielonych Szczytów". Książkę wydało wydawnictwo Marginesy, którego współwłaścicielką jest Hanna Mirska-Grudzińska - w Phantom Pressie odpowiadała za pisanie teksów na okładki.

Nakładem Phantom Press po raz pierwszy po polsku ukazały się słynne "Szatańskie wersety" Salmana Rushdiego. Książka wzbudzała spore kontrowersje w związku z fatwą ogłoszoną przez ajatollaha Chomejniego.
Na pewno brakowało nam pokory. Wydawało nam się, że jesteśmy fantastyczni, bo pracujemy w największym wydawnictwie w Polsce. A byliśmy jeszcze studentami, kiedy tam trafiliśmy. Wszystkiego uczyliśmy się sami.

- Z perspektywy czasu uważam, że porwaliśmy się z motyką na słońce. To trudna książka, pełna cytatów, aluzji literackich czy odniesień religijnych. Tłumaczenie było nie tylko spóźnione, ale też i beznadziejne. Nie dało się go czytać, a terminy goniły. Dlatego na bazie pracy anonimowego do dzisiaj tłumacza przeprowadzaliśmy kolacjonowanie i pisaliśmy tę książkę od nowa. Pracowaliśmy w trzech dwuosobowych zespołach. Jedną osobą był redaktor, a drugą ktoś znający fantastycznie język angielski. Wykonaliśmy tytaniczną pracę, choć i tak nie udało nam się uniknąć błędów. Dlatego na nic tak nie czekałam, jak na nowe wydanie "Szatańskich wersetów". Ukazało się w 2013 r. nakładem wydawnictwa Rebis w przekładzie Jerzego Kozłowskiego.

W każdym razie to pierwsze pojawiło się w 1992 r. Krótko po tym, kiedy został zabity tłumacz w Japonii i kiedy raniono nożem włoskiego tłumacza. W kilku wydawnictwach na świecie podkładano bomby. Dlatego nasze wydanie nie zawierało nazwiska tłumacza, redaktorów, nazwy wydawnictwa ani numeru ISBN (International Standard Book Number - międzynarodowy znormalizowany numer książki). Książka była produkowana w Wielkiej Brytanii, drukarnia też ukryła swoje dane. Można było domniemywać, że za wydaniem stoi Phantom Press, bo okładka miała tłoczenia, z których byliśmy znani.

Z wydaniem książki jest też związana anegdota o kierowcy, który przewoził książki z Wielkiej Brytanii do nas, do Gdańska. Mianowicie postanowił zajechać do domu. Problem w tym, że mieszkał w Czechach. To były czasy bez komórek i maili. Czekaliśmy na transport i wyobrażaliśmy sobie różne scenariusze. Myśleliśmy, że ktoś te książki zatrzymał na granicy, że ekstremiści je zniszczyli. W końcu jednak dotarły i natychmiast się rozeszły. Ludzie kupowali po kilka egzemplarzy. Oczywiście od razu ktoś zrobił piracki dodruk. Różnił się brakiem tłoczeń - ale kto by się tym przejmował.

Co menadżer czyta na wakacjach?



Wspominała pani, że w pewnym okresie wydawaliście ogromną liczbę pozycji. Nawet ponad 40 tytułów miesięcznie. W jaki sposób wybieraliście książki? Przecież nie robiliście badań rynku, ankiet, focusów.

- W życiu! Nie te czasy. Wówczas sprzedawało się wszystko, co wydawaliśmy. Po części za ofertę odpowiadały relacje pomiędzy nami a agentami literackimi. Często współpracowaliśmy z agencją "Prava i prevodi" Jovana Milenkovica, od której kupowaliśmy mnóstwo różnych książek. Poza tym wydawaliśmy to, co sami chcieliśmy czytać: Josepha Hellera, Aldousa Huxleya, Woody'ego Allena, Williama S. Burroughsa, Kena Keseya i jeszcze więcej fantastyki. Do tego to, co chłonął wtedy rynek - romanse, sensacje i horrory. Dziś odpowiednikiem tego są seriale klasy B, a wtedy ludzie na potęgę czytali. Przypominam, że były tylko dwa programy w telewizji, a paperbacki były namiastką kultury masowej.

Rozmawialiśmy już o często wytykanych wydawnictwu błędach w tłumaczeniach, ale szczególnym znakiem były wasze okładki.

- Słynęliśmy z najbrzydszych okładek i tak już zostanie. W tej kwestii ostatnie słowo miał zawsze dyrektor i zazwyczaj proponował dodanie czegoś złotego. Takie były czasy. To był moment zachłyśnięcia się kolorem i możliwościami druku - po tych smutnych, szarych czasach lat 70. i 80.
Czasami wysyłaliśmy do druku prawie 50 książek miesięcznie. Nie było możliwości, aby wszystkie pozycje były dobrej jakości. Jednak demonizowanie tego, że Phantom Press to wyłącznie beznadziejne przekłady, jest niesprawiedliwe.

Założenie było takie, że krzykliwa okładka przyciągnie czytelnika?

- Książki typu romanse, sensacje i horrory ewidentnie wabiły okładkami. Proszę zobaczyć, jak do dzisiaj wyglądają okładki harlequinów. Choć może to brzmi egzaltowanie, to byliśmy pasjonatami i kochaliśmy książki. Cierpieliśmy, oglądając te okładki. W środku były teksty, nad którymi ciężko pracowaliśmy. Chcieliśmy, aby nasze książki były ładne i się nie rozpadały w rękach. Przecież byliśmy również czytelnikami.

Które książki zapadły pani najbardziej w pamięć? Na którymi pracowało się najtrudniej?

- "Dom pełen drzwi" Briana Lumley'a miał przekład tak zły, że do dziś śni mi się po nocach. Na odrzucenie było za późno, więc musieliśmy nad nim pracować podobnie jak nad "Szatańskimi wersetami". Jednak największe piętno odcisnęło na mnie wydawanie erotyków. To było najtrudniejsze.

Chodzi o romanse?

- Nie, o miękką pornografię. Proszę się zastanowić, ile w polskim języku mamy ładnych, niemedycznych określeń na narządy płciowe?

Szczygieł, Meller, Orbitowski, Siembieda, Szostak - plejada pisarzy w Trójmieście



Chyba w ogóle ich nie mamy.

- No właśnie, a te książki są pełne opisów intymnych scen. Tłumacze nie dawali sobie z tym rady. Redagowanie było skomplikowane i wyczerpujące. Musieliśmy sprawić, żeby chciało się je czytać, jednocześnie nie mogło to być ani obrzydliwe, ani wulgarne. Bardzo się wtedy nagimnastykowaliśmy, jeśli chodzi o polszczyznę, i uważam, że całkiem dobrze nam to wyszło.

Czy gdyby Phantom Press przetrwał lata 90. XX wieku, to dalej by działał? Czy byłby okrzepłym, znaczącym graczem na rynku? Czy może była to bardziej przygoda początków wolnego rynku w Polsce?

- Nie wiem. Może mógłby być odpowiednikiem wydawnictwa SuperNOWA, tylko wyspecjalizowanym w zagranicznej fantastyce. Moment, w którym wydawało się wszystko, jak leci, a wygłodniali czytelnicy to kupowali - po prostu się skończył. Zabrakło pomysłu na przyszłość.

Opinie wybrane

Wszystkie opinie (30)

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Ludzie biznesu

Katarzyna Dobrzyniecka

Ekonomista, Absolwent Wydziału Ekonomicznego Uniwersytetu Gdańskiego Od ponad 10 lat Dyrektor...

Najczęściej czytane