• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Czy starcie Facebooka z premierem Australii czegoś nas nauczy?

Wioletta Kakowska-Mehring
28 lutego 2021 (artykuł sprzed 3 lat) 
dr hab. Jan Kreft, prof. Politechniki Gdańskiej dr hab. Jan Kreft, prof. Politechniki Gdańskiej

Kilka dni temu świat obiegła informacja, że Facebook zablokował wpisy australijskich mediów i możliwość ich udostępniania. Dlaczego? Bo rząd Australii zażądał od medialnych koncernów technologicznych, aby płaciły mediom tradycyjnym za rozpowszechnianie ich treści. O tym, jak nam urosła "piąta władza" cyfrowa i  dlaczego ta sprawa tak naprawdę dotyczy nas wszystkich, rozmawiamy z medioznawcą, dr. hab. Janem Kreftem, profesorem Katedry Zarządzania Politechniki Gdańskiej.



25 lutego australijski parlament przyjął nowe prawo, które ma zmusić firmy takie jak Facebook czy Google, by płaciły lokalnym mediom za treści informacyjne. Platformy cyfrowe mają dwa miesiące na dogadanie się z wydawcami.
Ich działanie jest nietransparentne dla większości użytkowników radośnie trzymających smartfony w ręce.

Czy to, co wydarzyło się w Australii, to tylko taka ciekawostka ze świata, czy może jednak wydarzenie, które powinno być ważne dla Polski, powinno zainteresować tak zwanych użytkowników usług cyfrowych, czyli praktycznie nas wszystkich?

Jan Kreft: - Aby odpowiedzieć na to pytanie, żeby zrozumieć, co tak naprawdę się dzieje, trzeba sięgnąć do wydarzeń wcześniejszych i całego kontekstu. Nie byłoby tego starcia na linii premier Australii - Facebook, gdyby nie seria przesłuchań Marka Zuckerberga przed Izbą Reprezentantów Stanów Zjednoczonych. Wówczas to po raz pierwszy powstała koalicja demokratów i republikanów i uświadomiono sobie, że oto mamy do czynienia z organizacjami, które sprawują zbyt dużą władzę narzucania standardów dyskursu i wykluczania z niego, ponadto są antyinnowacyjne.

Chodzi o przesłuchania po aferze Cambridge Analytica? Firma ta zajmowała się konsultingiem politycznym i pozyskała dane kilkudziesięciu milionów użytkowników Facebooka, chwaląc się, że to dzięki niej wybrano prezydenta Stanów Zjednoczonych.

- To był długi proces zmiany zbiorowego podejścia do firm tzw. big tech. Uświadomiono sobie, że pojawiły się organizacje, które same definiują się w roli niezbędnego partnera naszego życia, które mają misjonarskie zapędy, ogłaszając, że "połączą świat" i "uczynią go lepszym", ale za tą fasadą społeczności kryją się unikatowe rynkowe drapieżniki. I są już nie tylko za duże, aby upaść, ale przede wszystkim zbyt szybkie - czyli bardzo trudno w demokratycznych krajach narzucić im zasady działania, bo to one je narzucają otoczeniu. Ich działanie jest nietransparentne dla większości użytkowników radośnie trzymających smartfony w ręce. Pamiętam to słynne pytanie jednego z kongresmenów na przesłuchaniu: "ale panie Zuckerberg, to na czym pan zarabia?". A szef Facebooka, tłumiąc uśmiech, żeby nie wypaść na aroganta, odpowiedział: "my się zajmujemy łączeniem świata, reklamą i informacją". I ta narracja jest nieustanna. "My chcemy połączyć ludzi, naprawić świat" - a wy powinniście nas wspierać w tej misji, bo przecież i tak mało rozumiecie. Ta retoryka jest nadrzędna wobec retoryki biznesowej. Wróćmy jednak do wniosków z przesłuchań, czyli że są to monopole antyinnowacyjne.

Antyinnowacyjne? Takie określenie nie kojarzy się z nowymi technologiami. Przecież firmy technologiczne muszą być innowacyjne.

- Właśnie. A faktycznie do kongresmenów powoli docierało, że ekspansja takich gigantów, jak Facebook czy Google doprowadziła do tłumienia innowacyjności w Stanach Zjednoczonych i nie tylko, bo dotyczy to także polskich firm, w tym z Trójmiasta. Nazwano to strefą zabijania, kill zone. Polega ona na tym, że Facebook, Google czy Amazon identyfikowały młode firmy, które mogłyby zagrozić ich funkcjonowaniu, a które były i są nadal natychmiast wykupywane i likwidowane albo ich działalność była natychmiast kopiowana.
(...) nie byłoby odwagi Scotta Morrisona, premiera Australii (...) gdyby nie było zgody w USA co do tego, że trzeba coś z gigantami zrobić.
Słynna stała się historia Onavo, unikatowego start-upu, który został wykupiony przez Facebooka i przez lata rozpoznawał zagrożenia. Jego zadaniem było algorytmiczne identyfikowanie potencjalnego wroga na możliwie wczesnym etapie rozwoju. To Onavo zidentyfikował Instagrama jako kluczowe zagrożenie dla biznesu Facebooka, dlatego został przejęty i zintegrowany z Facebookiem, podobnie było w przypadku WhatsAppa czy Pinteresta. W ciągu ostatnich 15 lat podobnych sytuacji były tysiące, lista ofiar jest długa. I właśnie na wspomnianych przesłuchaniach zjednoczeni kongresmeni, bez względu na barwy polityczne, zaczęli rozumieć, że mamy do czynienia z czymś, czego nigdy w historii nie było. Bo kill zone oznaczał także blady strach, który padał na fundusze inwestujące w młode firmy, które to fundusze zaczęły się orientować, że wszystko, co jest potencjalnie konkurencyjne, natychmiast będzie "zabite" albo przejęte przez Google, Facebook, Amazon czy Apple. Nikomu wśród inwestorów przez wiele lat nie przychodziło do głowy, żeby stworzyć na przykład wyszukiwarkę lepszą od Google. Nie dlatego, że nie można było tego zrobić. Tylko dlatego, że wiedziano, że gdy taki start-up się pojawi, będzie natychmiast wykupiony przez Google/Alphabet albo zniszczony. Reasumując, nie byłoby odwagi Scotta Morrisona, premiera Australii, i nie byłoby odwagi Justina Trudeau, premiera Kanady, który go poparł, gdyby nie było zgody w USA co do tego, że trzeba coś z gigantami zrobić.

A skąd się ta zgoda nagle wzięła?


- Wzięła się z katastrofy etycznej korporacji, zwłaszcza po aferze Cambridge Analityca, choć to był akurat wierzchołek góry lodowej. Tu ważna uwaga: oczywiście to nie jest tak, że na przykład w Facebooku tkwi samo zło. Problem polega na tym, że big tech łączy unikatowa rynkowa arogancja i pycha wiary w to, że każdy problem społeczny można rozwiązać, pisząc jeszcze lepszy algorytm i z każdego użytkownika można zrobić klienta, a każde jego zachowanie można zmonetyzować. Tymczasem rzeczywistość raz po raz okazywała się bardziej złożona. Gdy wybuchła tzw. Wiosna Arabska, to pracownicy Facebooka byli absolutnie zaskoczeni, ale też zachwyceni tym, że ludzie się skrzykują na Facebooku, żeby obalić reżim. Tylko potem przyszła refleksja, że z tego samego serwisu korzysta także reżim do identyfikacji źródeł oporu.
Mówimy - rozmawiam z koleżanką na Facebooku. Nie. Nie rozmawiasz bezpośrednio z koleżanką. Rozmawiasz z nią za pośrednictwem algorytmu platformy (...)

Monopol, antyinnowacyjność, ale też... narzędzie do uprawiania polityki.

- Już w 2016 roku, po wyborach w Stanach Zjednoczonych, które wygrał Donald Trump, politykom przyszło do głowy to, co naukowcy już dobrze wiedzieli, że Facebook nie jest neutralny, że wyszukiwarka Google nie jest neutralna społecznie, że algorytmy są ważne nie tylko z punktu widzenia programistów, ale także z punktu widzenia nauk humanistycznych i społecznych. I każdy tzw. społeczny algorytm, czyli - najprościej mówiąc - pozostający w kontakcie z człowiekiem, niesie ze sobą pewne skrzywienia poznawcze. Na przykład przebywając w mediach społecznościowych, po dłuższym czasie, stopniowo przestawaliśmy mieć kontakt z ludźmi o innych poglądach, bo algorytm zachęca nas do tego, abyśmy ciążyli ku osobom podobnym do nas, czyli zamyka nas w bańkach społecznych. Problem był znany od 2013 roku, ale na przykład Facebook długo go ignorował. Ważne jest też coś, co nazwano redefinicją znaczeń. Mówimy na przykład o platformach, które kojarzymy z miejscem, na którym spotykają się równi sobie. Jak wskoczysz na naszą platformę - komunikowano - to spotkasz innych przyjaciół, znajomych, inne firmy. Tymczasem to jest tylko taka retoryka, bo platforma jest także niewidzialnym wpływowym pośrednikiem. Mówimy - rozmawiam z koleżanką na Facebooku. Nie. Nie rozmawiasz bezpośrednio z koleżanką. Rozmawiasz z nią za pośrednictwem algorytmu platformy, bo to on będzie delikatnie, nieustannie współdecydował, co i w jakiej perspektywie koleżanka zobaczy, usłyszy i przeczyta.

"My się zajmujemy łączeniem świata, reklamą i informacją" - mówił w czasie słynnych przesłuchań Mark Zuckerberg, którego firma stała się jedną z najpotężniejszych na świecie. Ta retoryka społeczności wciąż jest podkreślana jako nadrzędna do retoryki biznesowej. "My się zajmujemy łączeniem świata, reklamą i informacją" - mówił w czasie słynnych przesłuchań Mark Zuckerberg, którego firma stała się jedną z najpotężniejszych na świecie. Ta retoryka społeczności wciąż jest podkreślana jako nadrzędna do retoryki biznesowej.

Większość użytkowników nie czuje tej... zależności.
Wszyscy się w to zaangażowali - biznes, eksperci, naukowcy, komentatorzy, miliardy internautów. Zachwycili się nową technologią, ale przy okazji uwierzyli w ich demokratyzującą moc.

- Poza tym jeżeli spojrzymy na sieć jak na wielkie środowisko tych 50 mld stron, to są w nim węzły, centra. W tej sieci platformy w nich dominują i stają się coraz bardziej ważne. Analogicznie jest w kontaktach społecznych. Już w latach 70. wiedziano, że ci, którzy mają dużo kontaktów, będą mieli ich jeszcze więcej, a ci, którzy mają mało, będą mieli jeszcze mniej - to typowy efekt św. Mateusza, bogaci będą bogatszymi, a biedni biedniejszymi. Okazało się, że w sieci www jest tak samo. I tu mała dygresja. Z uśmiechem przyjąłem informację o tym, że szef australijskiego rządu dzwoni do premiera Indii z nadzieją, że ten wesprze go w konflikcie z Facebookiem. Tymczasem mało kto wie, że Narenda Modi, premier Indii, jest jednym z najbardziej popularnych ludzi w internecie. To od niego Trump uczył się, aby unikać mediów informacyjnych, tylko komunikować się z obywatelami, a przede wszystkim z wyborcami bezpośrednio przez media społecznościowe. Narenda ma w tej chwili 44 mln followersów na Twitterze i 60 mln na Facebooku. I on miałby powiedzieć: ok, utemperujemy Facebooka w Indiach? Tym niemniej dziś chyba wszyscy ważniejsi politycy uznali, że coś z władzą big tech trzeba zrobić.

Blokada newsów na Facebooku w Australii to jedno, a jeszcze wcześniej zablokowano Trumpa. Wielcy politycy zrozumieli zagrożenie, kiedy zauważono, że nie ma życia społecznego bez mediów społecznościowych?

- To był, jak sądzę, najważniejszy błąd mediów społecznościowych, bo nagle wszyscy zrozumieli, że ich władza jest większa niż demokratycznie wybranego prezydenta, co by o nim nie powiedzieć, że zdezorientowany etycznie i notoryczny kłamca. Potem przyszła druga refleksja, że może nie ma alternatywy i imperializm kulturowy big tech jest nie do zatrzymania. I tu dochodzimy ponownie do problemu mediów tradycyjnych, które muszą toczyć wojnę z gigantami big tech na tym samym rynku reklamowym, a które w porę nie dostrzegały zagrożenia i  weszły we współpracę z nimi jak w masło. Przecież zewsząd słychać było w mediach: "znajdziecie nas na Facebooku".

Czyli sami sobie zgotowaliśmy ten los...
Oto ludzie zaczęli na przykład traktować media społecznościowe jako główne źródło informacji, a agregatory informacji, takie jak Google News, jako bardziej wiarygodne źródło, niż twórców treści, z których ten agregator korzysta.

- Wszyscy się w to zaangażowali - biznes, eksperci, naukowcy, komentatorzy, miliardy internautów. Zachwycili się nową technologią, ale przy okazji uwierzyli w ich demokratyzującą moc. Tymczasem dla Facebooka stali się dzielnymi pracownikami, którzy nie tylko kupują sami narzędzia pracy, czyli smarfony i komputery, ale nieustannie pracują za darmo. Dziś na Facebooku treści tworzy 3 mld 350 mln użytkowników, w tym setki tysięcy dziennikarzy na całym świecie, piszący artykuły i informacje i dzielący się nimi, a platformy zawłaszczają korzyści z tego tytułu zarządzając ruchem. I to jest kluczowy problem. Bo monopolizują rynki na których działają. Dlatego spór Australii z Facebookiem jest taki ważny. Jest to bowiem pierwsza duża próba zmiany reguł gry, który śledzi z uwagą całym świat. Naprzeciwko dużego państwa staje korporacja ubrana w szaty niesienia ludziom wolności i demokracji, a w istocie jest to także wielka firma, która urosła na tym, że całkiem niedawno usankcjonowano zawłaszczanie owoców dziennikarskiej pracy.

Firmy, które mówią o sobie, że są technologiczne, a tak naprawdę są mediami, bo głównie żyją z reklam, do tego żyją z... pracy mediów tradycyjnych z którymi konkurują na tym samym rynku reklamy. Pokrętne.

- To nie było tak dawno, bo w 2006 roku, gdy J. P. Barlow w magazynie Wired zaczął opowiadać, że skoro informacja jest oderwana od materialnego nośnika i jest zapisem cyfrowym, to musi być konsekwencja tego w postaci rozluźnienia tradycyjnych praw własności. To wówczas powstała słynna narracja, że tradycyjne prawa własności nie działają w internecie i ludzie powinni się dzielić wszystkim, od informacji, po filmy. Taką wersję udało się przeforsować, zwłaszcza, że władze Stanów Zjednoczonych wspierały te działania, a swoje zrobiły też kontrkulturowe, hakerskie korzenie big tech - nawiązuje do nich na przykład adres Facebooka, ul. Hakerów 1.
Dopiero afera Cambridge Analityca i problem fake news przyniosły otrzeźwienie i zaczęła rosnąć presja. Wówczas też pojawiło się kolejne ciekawe zjawisko, mianowicie "przemysł skruchy".
Później historia szybko się potoczyła i kilka lat temu Facebook mógł już zaproponować wydawcom coś takiego, jak umowę "instant articles", w którą weszły praktycznie wszystkie wielkie tradycyjne media informacyjne, także australijskie. Chodziło o to, że Facebook powiedział tak: wy nam dacie wasze treści (i zdolności dziennikarzy), my wam damy ruch. Media się wahały, szef New York Timesa powiedział, wówczas: "nie wiem czy w to wejść, bo wygląda na to, że biegnie na mnie wielki pies w parku, a ja nie wiem czy chce mnie zjeść, czy tylko chce się ze mną pobawić", ale nie miał wyjścia. Deal z Facebookiem był niezwykle niebezpieczny dlatego, że oznaczał z czasem uzależnienie od serwisu. Facebook kokietował podziałem zysków z reklamy i przekierowywaniem ruchu, ale wiadomo było, że na dłuższą metę stawał się główną bramką przez którą może w przyszłości przepływać zainteresowanie tradycyjnymi mediami. W tej epickiej konfrontacji mamy jeszcze inną ciekawą rzecz, mianowicie zawłaszczenie wiarygodności. Oto ludzie zaczęli na przykład traktować media społecznościowe jako główne źródło informacji, a agregatory informacji, takie jak Google News, jako bardziej wiarygodne źródło, niż twórców treści, z których ten agregator korzysta. Poza tym algorytm googlowski stał się wyrocznią weryfikacji ważności i w ogóle istnienia informacji. A wszystko to przy chórze głosów, że big tech to nie media.

W przeciwnym razie musiałyby przyznać, że Facebook jest odpowiedzialny także za treści?

- Tak. Dopiero afera Cambridge Analityca i problem fake news przyniosły otrzeźwienie i zaczęła rosnąć presja. Wówczas też pojawiło się kolejne ciekawe zjawisko, mianowicie "przemysł skruchy". Gdy tylko Facebook czy Google były atakowane za stronniczość, dystrybucję fake newsów, zarabianie na kłamstwach i  nieustannie testowanie granic prywatności, natychmiast posypywały głowy popiołem i dalej robiły swoje, bez względu na kary, które ich czasami spotykały.

Jednak co takiego się wydarzyło, że premier Australii ujął się akurat za producentami treści? Może też chce je potraktować tylko jako narzędzie w walce z korporacjami.

- Być może. A może uznano, że ważniejsze są - z jego punktu widzenia - media informacyjne niż Facebook. Stwierdził, że obecne i przyszłe zagrożenia są ważniejsze, niż obecne i przyszłe korzyści. Kaskady fake newsów - pierwsze miały miejsce jeszcze w 2013 roku - brak możliwości egzekucji odpowiedzialności za treści stały się rosnącym problemem, a "zniknięcie" prezydenta Trumpa przelało czarę. Poza tym rosła świadomość całkowitej asymetrii zależności pomiędzy użytkownikiem, a platformami.
(...)na Facebooku ludzie też pracują, czasem po kilka godziny dziennie i nic z tego nie mają, oprócz tego, że wydaje im się, że mają darmowe media. Nic z tych rzeczy. Jak mawiał Milton Friedman, "nie ma darmowych obiadów".
Aż 99,9 proc. osób, które wchodzą pierwszy raz na Facebooka de facto podpisują umowę, której nie czytają. Tymczasem zrzekają się prywatności i korzyści z tytułu danych, które przekazują. Konsekwencje? Michał Kosiński z Oxfordu napisał swego czasu słynny artykuł o tym, że Facebook wie o nas więcej niż nasi najbliżsi. Jeżeli przesyłasz 10 postów, to wie o tobie więcej niż twój kolega, a jak 100 postów - to więcej niż twoja najbliższa rodzina. To był szok, ale też pokusa. Skoro tak dużo wie, to pewnie wie i to, jakie są twoje prawdziwe poglądy polityczne. Po co zatem robić kosztowne wybory, skoro Facebook wie jak jest naprawdę? W tym samym czasie pojawiło się tzw. targetowanie behawioralne na serwisie i dostosowanie treści reklam do profilu użytkownika. Facebook nabywał unikatowe kompetencje analizując gigantyczne ilości danych codziennie przez nas tworzonych. W tym miejscu rodziło się pytanie, czy można swą prywatność ochronić? Amerykańska dziennikarka Julia Angwin, napisała książkę, która na świecie była głośna, w Polsce przeszła bez echa. Przez pierwsze sto stron opisała, jak próbowała przez dwa miesiące nie zostawić śladu cyfrowego i uniezależnić się od mediów społecznościowych i od Google. Z wielkim trudem jej się to udało, ale przyznała, że czuła się tak jakby nie istniała w świadomości społecznej. Z czasem nazwano ten problem górnolotnie kapitalizmem inwigilacji.

Mediów społecznościowych unikam, ale sama się zastanawiam, jak umiałaby przetrwać dzień bez... Googla.

- Tymczasem wyszukiwarek jest naprawdę wiele, większość to małe start-upy z małym finansowaniem. DuckDuckGo jest jedną z najciekawszych, a do tego jej model biznesowy nie jest oparty na śledzeniu użytkownika. Trudno jest jednak wyjść z cienia Google, jeśli nie działa się w Chinach. Google zawarły na przykład umowy z producentami smartfonów, że gdy pierwszy raz odpalamy nowo zakupiony telefon, to domyślną wyszukiwarką był właśnie Google. Dopiero niedawno w Unii Europejskiej mamy nowe prawo, że użytkownik smartfonów ma mieć wybór.

Czy w tych wszystkich okolicznościach jest nadzieja na dużą zmianę?

- Myślę, że są pewne możliwości rozwiązania problemu dewastacji innowacyjności i demonopolizacji. Chodzi o uwolnienie danych. Dane zbierane przez Facebooka i przez Google, bo to są dwa dominujące agregatory na świecie, powinny zostać uwolnione, tak żeby korporacje nie były ich właścicielami. Innymi słowy, żeby wszyscy z konkurencji mogli na nich pracować. Żeby użytkownik odzyskał korzyści z tego tytułu, że dzieli się nimi. Jeżeli idziesz do fabryki i pracujesz, to oczekujesz zapłaty. Upraszczając - na Facebooku ludzie też pracują, czasem po kilka godziny dziennie i nic z tego nie mają, oprócz tego, że wydaje im się, że mają darmowe media. Nic z tych rzeczy. Jak mawiał Milton Friedman: "nie ma darmowych obiadów".

I w tym ważnym globalnie momencie pojawia się nasza swojska ustawa medialna. Niby też chodzi o korporacje, ale nie tylko. Premier Morrison walczył o prawa dla tradycyjnych mediów, a premier Morawiecki mówi o podatku od mediów, także tych cyfrowych, ale... w myśl powiedzenia dwie pieczenie na jednym ogniu. Obawiam się, że ludzie mogą nie zrozumieć, że chodzi o dwie różne sprawy.
Sprawa jest tym bardziej ważna, że każdy kraj dotknięty pandemią może i powinien widzieć w korporacjach partnera w rozwiązywaniu problemów finansowych.

- To nie jest ten sam temat, ale... Chodzi o to, żeby korporacje cyfrowe także płaciły, ale u nas ten temat został upolityczniony. Mądrością polityków jest rozwiązanie tego problemu, a przez to, że tego nie potrafią, do tego jeszcze fatalnie komunikując o co chodzi i rozwiązują przy okazji różne inne interesy, kluczowe sprawy pozostają nierozwiązane. Wracając do podatków, polski rząd trzy -dwa lata temu chciał opodatkować platformy cyfrowe. Był to czas, gdy wszystkie przychody reklamowe z Polski, tak jak z innych krajów Unii, były transferowane do spółek zależnych big tech zarejestrowanych w Irlandii ze względu na niskie opodatkowanie - w optymalizacji podatkowej big tech są mistrzami. Przy okazji można wspomnieć, że dotyczy to także Microsoftu i  Bill Gatesa, który stał się największym filantropem na świecie, tymczasem byłoby znacznie lepiej, gdyby płacił podobne podatki jak jego mniejsi konkurenci i celebrycka filantropia odeszła w niepamięć. Wracając, do głównego wątku - Polska była jednym z krajów, który zrobił ważny krok, aby zmusić korporacje mediów do płacenia adekwatnych podatków w kraju, w którym zarabiają. Dlaczego tak się nie stało, można się tylko domyślać, pewnie odezwał się telefon z amerykańskiej ambasady, a i sojusznicy jakoś też się nie pojawili. Dzisiaj zmieniła się sytuacja polityczna. Dlatego mamy do czynienia z sytuacją w Australii.

Zapalono zielone światło?

- Tak. Niestety, sami nic nie wskóramy. Powinniśmy mówić wspólnym głosem w ramach Unii Europejskiej, tym bardziej, że poszczególne kraje, takie jak Hiszpania i Francja mają już pewne sukcesy w obronie wydawców, a Niemcy są także zdeterminowani, zwłaszcza w kwestii fake newsów. Facebook ma tam obowiązek w ciągu 24 godzin usunąć fake news. Jak widać, mamy dużo przenikających się wątków, ale logika wydarzeń jest taka, że narasta nieufność wobec platform i ich władzy finansowej, politycznej i społecznej, zwłaszcza wpływu na społeczny dyskurs. Nie tylko w Australii czy Europie, także w Stanach Zjednoczonych, bo i tam już wiedzą, że coś ważnego przegapiono i trzeba iść tropem Unii, która wolno, bo wolno, ale nakłada kolejne kary finansowe za wykorzystywanie dominującej pozycji przez Google, Facebooka czy Apple oraz Amazona. Sprawa jest tym bardziej ważna, że każdy kraj dotknięty pandemią może i powinien widzieć w korporacjach partnera w rozwiązywaniu problemów finansowych.

Miejsca

Opinie wybrane

Wszystkie opinie (211)

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Ludzie biznesu

Tomasz Basiński

W latach 1987 – 1990 kształcił się w sopockim Policealnym Studium Zawodowym w specjalności...

Najczęściej czytane