• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Na swoim. Stawiać na firmy, nie na startupy. IT według Piotra Grodzkiego

Wioletta Kakowska-Mehring
16 września 2016 (artykuł sprzed 7 lat) 
- Dla mnie patriotyzm to nie stanie na manifestacji z racą, tylko płacenie podatków - mówi Piotr Grodzki, prezes Speednet. - Dla mnie patriotyzm to nie stanie na manifestacji z racą, tylko płacenie podatków - mówi Piotr Grodzki, prezes Speednet.

O tym, że pracownik nie odrabia pańszczyzny, a buduje firmę, że startup to zabawa w przedsiębiorczość cudzymi pieniędzmi i o tym, jak dotacje tak naprawdę psują rynek i hamują rozwój rozmawiamy z Piotrem Grodzkim, prezesem firmy Speednet. W poprzednim odcinku "Jak to jest na swoim" rozmawialiśmy z Anną Fibak, współwłaścicielką agencji public relations Words & Co, a już za tydzień rozmowa z Mariuszem Androsiukiem, prezesem firmy Andervision.


Najpierw wymyślam sobie kraj, który chciałbym często odwiedzać, a potem staram się znaleźć tam klienta czy partnera biznesowego. Tak poznałem Stany Zjednoczone.

Jak został pan przedsiębiorcą?

Piotr Grodzki: - Miałem szczęście, ponieważ ta pierwsza praca na swoim zaczęła się od telefonu od kolegi, który chciał założyć firmę. On i jego brat mieli kapitał, a ja miałem całość poprowadzić. Można powiedzieć, że miałem swój startup z inwestorem. Chociaż słowa startup bardzo nie lubię. Firma się rozwinęła, ale po jakimś czasie rozstaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Trzeba jednak przyznać, że bardzo dużo im zawdzięczam. Speednet wyłonił się z działu tamtej firmy. Mimo, że moja firma istnieje na rynku już 16 lat, sobie sterem i okrętem jestem od 2008 roku. Czuję jednak ciągłą potrzebę rozwoju, dlatego trzy lata temu dołączył do nas duży inwestor branżowy. Dzięki temu staliśmy się częścią dużej grupy technologicznej, która w Polsce zatrudnia już ponad 1200 inżynierów.

Jak jest na swoim?

- Chyba największym atutem pracy na swoim jest to, że sam mogę sobie definiować cele, pracę i sposób jej wykonywania. Taki banalny przykład: ponieważ lubię podróżować, mam klientów za granicą. Najpierw wymyślam sobie kraj, który chciałbym często odwiedzać, a potem staram się znaleźć tam klienta czy partnera biznesowego. Tak poznałem Stany Zjednoczone. Dziś mamy klientów w 11 krajach, 40 proc. obrotu to eksport i ten wskaźnik rośnie z roku na rok. W kwestii eksportu Speednet nie jest żadnym wyjątkiem. Praktycznie każda firma IT w Trójmieście ma kontrahentów zagranicznych. Kolejnym plusem bycia na swoim jest brak kogokolwiek, kto mi mówi, co mam robić.

Chyba że wspólnik?

- Udało mi się dobrać tak dobrych wspólników, że nie dyktują mi, co mam robić.

To ma pan szczęście.

- Tak, ale na szczęście trzeba sobie zasłużyć, a właściwie ciężko zapracować. Kolejnym korzystnym elementem pracy na swoim jest to, że mogę sam sterować własnym czasem. Jak zaczynałem, pracowałem bardzo dużo. To była faza budowania czegoś od podstaw. Wymagała ogromnego zaangażowania i poświęcenia. Teraz Speednet jest dojrzałą firmą, udało nam się zbudować genialny zespół ludzi, którzy podchodzą do swoich obowiązków bardzo poważnie. Dzięki temu pracuję trzy-cztery godziny dziennie i mam czas dla rodziny. Nikt nie rozlicza mnie z czasu pracy, za to sam siebie rozliczam z efektywności.
Polscy pracodawcy zaliczający się do kategorii tzw. "Januszy biznesu" traktują pracownika jak zło koniecznie, jak tego, któremu muszą oddać swoje pieniądze.
Dlaczego? Bo za mną stoi prawie 90 osób, ich rodziny, kilkadziesiąt kredytów hipotecznych i inne zobowiązania. To jeden z moich najważniejszych obowiązków - odpowiedzialność za pracowników. Zresztą to działa w obie strony. Ja robię wszystko, co w mojej mocy, aby dbać o swoich pracowników, a oni z kolei biorą na siebie sporą część odpowiedzialności za rozwój firmy. Denerwuje mnie podejście do pracowników w niektórych firmach, zwłaszcza tych małych. Polscy pracodawcy zaliczający się do kategorii tzw. "Januszy biznesu" traktują pracownika jak zło koniecznie, jak tego, któremu muszą oddać swoje pieniądze. A tak naprawdę te pieniądze nie są ich. To pracownicy sami je sobie wypracowują. To co uważam za sukces Speednetu to fakt, że udało nam się uświadomić wszystkim pracownikom, że ich wypłaty i benefity nie biorą się z firmy, tylko od jej zadowolonych klientów. Dlaczego ludzie wyjeżdżają za granicę? Wydaje mi się, że nie chodzi tylko o pieniądze, ale też o relacje z pracodawcą. U nas, w Polsce, niestety często ta relacja jest jeszcze bardzo pańszczyźniana.
- Nikt nie chciał produktu za 50 tys. zł. Każdy wolał kupić produkt za milion. Zapytałem kiedyś jednego z klientów dlaczego? Odpowiedź? Bo będę mógł pochwalić się, że załatwiłem dla gminy dotację w wysokości 800 tys. zł - mówi Piotr Grodzki. - Nikt nie chciał produktu za 50 tys. zł. Każdy wolał kupić produkt za milion. Zapytałem kiedyś jednego z klientów dlaczego? Odpowiedź? Bo będę mógł pochwalić się, że załatwiłem dla gminy dotację w wysokości 800 tys. zł - mówi Piotr Grodzki.

Nie można się nie zgodzić. Pewnie większość tzw. pracowników etatowych choć raz tego doświadczyła.

- Jeżeli firma chce coś osiągnąć, to pracownik musi być partnerem, a nie maszyną. Pracownicy powinni dobrze zarabiać, robić rzeczy, które ich rozwijają i powinni pracować w otoczeniu, do którego lubią wracać. Kiedy parę lat temu do Trójmiasta zaczęły wchodzić zagraniczne korporacje z ogromnymi budżetami, byłem zły. Pojawiła się duża presja płacowa. Wynagrodzenia wzrosły nawet o 20-30 proc. Jednak podszedłem do tego problemu według założenia, że szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta. Nie ma co narzekać na zmieniającą się rzeczywistość, tylko szukać rozwiązania.
Udało mi się przekonać inwestora(...) żeby 20 proc. udziałów przekazać dwóm kluczowym pracownikom. To był najlepszy ruch w całej historii firmy.
Postanowiłem znaleźć klientów, którzy zapewnią większą rentowność projektów, by w ten sposób móc zapłacić więcej swoim ludziom i pozyskać lepszych pracowników. Do wszystkiego można podejść od strony problemu lub rozwiązania, ja wolę tę drugą drogę. Jestem też ogromnym przeciwnikiem szukania zysku w oszczędnościach. Zabieranie pracownikom np. darmowej kawy czy ograniczanie benefitów jest złym rozwiązaniem, bo zniechęca. Zysku powinno się szukać we wzroście firmy, a nie w oszczędnościach. Wolę podejście - im więcej wydaję, tym więcej zarabiam.

Większość jednak wybiera rozwiązanie z kawą.

- Niestety. Bardzo lubię biznes amerykański, choć u nas postrzegany jest czasem pejoratywnie. Jednak to właśnie tam są najpotężniejsze koncerny na świecie. Amerykańskie firmy zawsze dzielą się współwłasnością z kluczowymi pracownikami. I tak powinno być. Jeżeli coś robisz, to rób to z innymi. Dziel się nie tylko odpowiedzialnością, ale także zyskami. Nie mówię o bezmyślnym rozdawaniu pieniędzy, mówię tu o współudziale w wartości przedsiębiorstwa. Udało mi się przekonać inwestora, który - jak już wspominałem - wszedł do firmy, żeby 20 proc. udziałów przekazać dwóm kluczowym pracownikom. To był najlepszy ruch w całej historii firmy. W momencie, gdy dyrektorom od produkcji i rozwoju przekazaliśmy po 10 proc. firmy, roku do roku urosła o 50 proc.

Mówił pan, że zagraniczne korporacje zmieniły rynek pracy, ale nie tylko. Czekaliśmy w Trójmieście na markę, która rozsławi region. Pojawiła się Ivona z syntetyzatorem mowy i... został wchłonięta przez kapitał.

- Nie znam kwoty tej transakcji, ale załóżmy, że buduję firmę przez 10 lat i nagle przychodzi do mnie amerykańska firma i kładzie na stół 100 mln dolarów. Nie sprzedałaby pani?

Trudno mi sobie to w ogóle wyobrazić. A pan?

- W obliczu aż tak kuszącej propozycji? Oczywiście, że bym sprzedał.

A jak ten rynek firm IT w Trójmieście wygląda teraz?

- W Trójmieście jest jeszcze zdrowy balans pomiędzy dużymi firmami a sektorem małych i średnich. Warszawa np. została mocno zdominowana przez korporacje. Jednak u nas z roku na rok powstaje coraz mniej nowych lokalnych firm IT. Myślę, że to się zatrzymało na pokoleniu obecnych 30-latków. Młodzież jest teraz całymi rocznikami zasysana przez duże firmy. Oni już się nastawili na taki tryb, czyli będę pracował u kogoś. A małe i średnie firmy?
Do cudzych pieniędzy nie będziemy mieli szacunku. Dlatego zawsze zachęcam do zakładania firm a nie startupów!
To jest coś, co mnie bardzo irytuje, czyli niedocenianie tzw. sektora MSP.  Przecież to on jest głównym budowniczym polskiego PKB, którego generuje aż 70 proc. Uważam, że jesteśmy w stanie dogonić Zachód nie klasycznym kapitałem, czyli pieniędzmi i przemysłem, tylko kapitałem ludzkim, jednak nie otwierając kolejne call center, a inwestując w małe i średnie przedsiębiorstwa. Myślę też, że nie można oprzeć naszej gospodarki o bardzo modne ostatnio startupy. W mojej opinii to bzdura. Startup kojarzy się młodym ludziom z tym, że przyjdzie inwestor i da im miliony. On ich nie da, to jest coś za coś. Tak jest też z dotacjami. Potem opowiem, jak dotacja sprawiła, że mam taką firmę, a mógłbym mieć dwa razy większą. Wracając jednak do startupów. Kiedyś przeczytałem takie mądre zdanie, że startup to jest zabawa w przedsiębiorczość cudzymi pieniędzmi. Do cudzych pieniędzy nie będziemy mieli szacunku. Dlatego zawsze zachęcam do zakładania firm, a nie startupów! Jaka jest różnica? Firma zorientowana jest na klienta. Pieniądze w firmie trzeba wypracować zaspokajając potrzebę klienta, który płaci za usługę bądź produkt. Klientem w startupie jest inwestor. Startup zorientowany jest na "pozyskanie" pieniędzy. To nie uczy przedsiębiorczości, tylko wydawania cudzych pieniędzy. W odniesieniu do korzyści dla polskiej gospodarki: załóżmy, że na te 1000 startupów wyrasta jeden jednorożec wart miliard, to i tak dla polskiej gospodarki nic z tego nie zostanie.

Dlaczego? Skoro firma się tak rozwinie.

- Jak jesteśmy już dużą firmą, to trzeba znaleźć pieniądze na globalizację. Najczęściej ze Stanów Zjednoczonych. I co słyszymy? Damy ci pieniądze, ale musisz założyć firmę u nas. I prawa własności idą do spółki amerykańskiej. Spółka córka jest podwykonawcą. Cała wartość idzie do Stanów, a u nas zostanie końcowe centrum wytwarzania. I teraz pytanie, czy jest lepszy taki startup jeden na 1000, który i tak na końcu wyniesie się do Stanów czy 1000 małych i średnich firm, które będą płaciły ogromne podatki. Dla mnie patriotyzm to nie stanie na manifestacji z racą, tylko płacenie podatków. Zresztą w odniesieniu do rynku amerykańskiego mam historię, która mocno wpłynęła na mój sposób myślenia o biznesie.
Oni kombinowali jak sprzedać, zarobić, reinwestować, a ja czekałem na dotację. Oni pracowali, a ja rozliczałem dotację.
Kiedyś zaproszono mnie na forum TOP 500 największych firm amerykańskich. Byli szefowie zakupów i działów IT największych na świecie firm. Będąc tam myślałem, że pana Boga za nogi złapałem. Podszedł do mnie dyrektor IT jednego z największych amerykańskich producentów butów i zapytał, ilu mam programistów. Szybko policzyłem swoich i tych z zaprzyjaźnionych firm i powiedziałem, że stu. Mało, ja potrzebuję dwóch tysięcy - opowiedział. Obok stoisko miała firma z Chin, ich przedstawiciel włączył się do rozmowy i powiedział, że też ma sto, ale tysięcy i on da radę. Szok! Wtedy właśnie zrozumiałem, że taki najprostszy outsourcing ludzi nie jest rozwiązaniem, bo po pierwsze zawsze jest ktoś większy i tańszy, a po drugie nie zbuduję na tym żadnej wartości dodanej. Muszę mieć coś więcej. W Speednecie jest to jakość. Nie jesteśmy najtańsi, nie jesteśmy najwięksi, ale robimy naprawdę dobrą robotę w skali odpowiedniej dla naszych możliwości. I nieważne, czy budujemy produkt dla naszego klienta, czy tworzymy dla niego cały zespół, zawsze udaje nam się robić to na wysokim poziomie i w sposób partnerski.

A co z tymi dotacjami, o których pan wspomniał?

- Wystąpiliśmy kiedyś o dotację na produkt mobilna bankowość. Pojawił się na to pierwszy duży przetarg w Polsce. Klientowi, czyli bankowi, powiedzieliśmy - poczekajcie, za moment dostaniemy dotację na stworzenie produktu, zbudujemy go i sprzedamy - będzie taniej. Takie były zasady dotacji. Tworzysz produkt i możesz go komercjalizować. Przyszła konkurencja - teraz największy dostawca tego typu rozwiązań w Polsce, a wówczas niewielka firma - i powiedziała: będzie drożej, ale będzie teraz. Odpadliśmy. Ja mam dziś dwóch klientów w obszarze bankowości mobilnej i rozwijamy się, ale oni klientów mają kilkunastu, bo byli dwa lata do przodu. Oni kombinowali jak sprzedać, zarobić, reinwestować, a ja czekałem na dotację.
Jeżeli masz plan na rok, to zasiej ryż. Jeżeli masz plan na 10 lat to zasadź drzewo. Jeżeli jednak myślisz w bardzo długiej perspektywie, to ucz dzieci.
Oni pracowali, a ja rozliczałem dotację. To nie koniec. Kiedyś stworzyliśmy system do obiegu dokumentów dotyczących certyfikatów ISO. Tylko w jednym roku przeprowadziłem 103 prezentacje w Polsce. Wszystko było fajnie, dopóki nie przyszły dotacje, które zabiły mój produkt. Z prostej przyczyny. Nikt nie chciał produktu za 50 tys. zł. Każdy wolał kupić produkt za milion. Zapytałem kiedyś jednego z klientów dlaczego? Odpowiedź? Bo będę mógł pochwalić się, że załatwiłem dla gminy dotację w wysokości 800 tys. zł. Może powinienem był wycenić na milion coś, co było warte 50 tys.?

Taki miś na nasze możliwości?

- Tak. Dlatego dotacje w Polsce to dla mnie kontrowersyjny temat. Większość jest źle wydawana. Poza tym, zamiast skupić się na tym, żeby firma miała zyski, żeby produkt był dobry, żeby mieć klientów, to cała energia idzie na to, żeby prawidłowo wypełnić wniosek, a potem go dobrze rozliczyć. Choć dobra edukacja przydaje się nawet przy wypełnianiu wniosków. A z tym jest u nas nie najlepiej.

Właśnie. Dużo czasu poświęca pan na angażowanie się w inicjatywy edukacyjne i na poziomie szkolnictwa wyższego, ale nie tylko. Pomaga pan też zrozumieć ideę przedsiębiorczości licealistom. Warto?

- Tak. Jeżeli masz plan na rok, to zasiej ryż. Jeżeli masz plan na 10 lat, to zasadź drzewo. Jeżeli jednak myślisz w bardzo długiej perspektywie, to ucz dzieci. Trzeba dzielić się wiedzą, doświadczeniem i pomysłami. Dlatego m.in. prowadzę z młodzieżą z małych miejscowości zajęcia z przedsiębiorczości. Zapytano mnie kiedyś, dlaczego to robię? Odpowiedziałem, żeby mieć proste chodniki! Kluczem do sukcesu jest edukacja.
Po studiach z Campusu Oliwia wszyscy, niezależnie od tego co studiowali, idą pracować po sąsiedzku do call center albo do centrum przekładania faktur.
Jeśli dzieci będą miały lepsze wykształcenie, to będą miały lepszą pracę i będą lepiej zarabiać, a jeśli będą lepiej zarabiać, to będą płacić wyższe podatki, które w części wracają do gminy, którą stać będzie na lepsze chodniki. Jak mnie młodzież pyta, co ma robić, to mówię: po pierwsze nauczyć się języków. Potem trzeba zacząć podróżować, co pozwala poznać świat, otworzyć się na nowe kultury. Jak Polacy rozmawiają podekscytowani, to Skandynawowie myślą, że się kłócimy. Nie wszyscy Anglicy z kolei są przyzwyczajeni do ciągłego podawania dłoni, dla nich to jest dziwne. Takie banalne rzeczy, ale potrafią zepsuć wszystko.

Dlatego trzeba poznawać.

- Kiedyś, na początku mojej przygody z rynkiem amerykańskim spotkałem pana, który siedział przy pustym biurku, w pustym biurowcu i nabrałem podejrzeń, że to jakaś firma "wydmuszka", która chce mnie naciągnąć na pieniądze. Kazałem mu zapłacić z góry za usługi, co bardzo go zdziwiło. Potem okazało się, że to jest wielka amerykańska spółka giełdowa. Koniec końców dobrze wyszło, bo ów pan stwierdził, że muszę być dobry, skoro stać mnie na to, aby tak wielkiej firmie kazać zapłacić sobie z góry. Była to jednak dobra lekcja. Kolejna sprawa to czytać książki.

To ciekawa rada nie tylko dla przyszłych przedsiębiorców. Dlaczego jest to tak ważne?
(...) po co nam taka skala kształcenia na kierunkach bezpieczeństwo wewnętrzne, zarządzanie instytucjami artystycznymi czy w końcu teatrologia? Bo mamy raptem jeden nowy teatr?

- Połowa rozmów z klientem jest o niczym. Jeżeli mamy coś ciekawego do powiedzenia, to nasze akcje rosną. Język, podróżowanie i czytanie książek, to prosty pakiet na początek. Problemem - niestety - jest system edukacji wyższej. Dla mnie takim najbardziej drastycznym przykładem jest Campus Oliwa Uniwersytetu Gdańskiego. Są dotacje, to stawia się budynki, tworzy się wielką infrastrukturę, w której produkuje się bezrobotnych, zamiast inwestować w jakość kształcenia i dostosowywanie go do potrzeb rynku. Jak rozmawiam z profesorami to słyszę, że po ich uczelniach nie ma bezrobocia. Moim zdaniem jest, ale ukryte. Po studiach z Campusu Oliwia wszyscy, niezależnie od tego, co studiowali, idą pracować po sąsiedzku do call center albo do centrum przekładania faktur. Fakt, niektórzy się w tym odnajdą. Jednak na dłuższą metę i w przypadku większości młodych ludzi ta praca spowoduje, że najpierw zaczną czuć frustrację, a potem wyjadą. To dla mnie jest problem. Produkujemy niskiej jakości studentów. Obok mamy biurowce, w których nie wytwarza się żadnej wartości dodanej. A do tego miasto tę całą machinę napędza. Do tego tworzy się wiele nieprzydatnych kierunków, bo po co nam taka skala kształcenia na kierunkach bezpieczeństwo wewnętrzne, zarządzanie instytucjami artystycznymi, czy w końcu teatrologia? Bo mamy raptem jeden nowy teatr?
Stanford niedawno przypomniał sobie, że musi mieć udziały w Google, bo stworzyli go byli studenci (...) A Snapchat? To była praca na zajęciach.

Faktycznie w ostatnich latach pojawiło się na polskich uczelniach sporo takich... mało przyszłościowych kierunków.

- Tysiące studentów w Polsce kończy takie kierunki, a potem okazuje się, że nikt na rynku nie szuka umiejętności, które posiadają. Gdzie tu proporcje? Nie mówię, że każdy ma iść na informatykę, ale jest wiele innych kierunków, po których można mieć dobrą pracę. Często pytam się licealistów, z którymi prowadzę zajęcia, czy chcą pojechać do Australii. Oczywiście wszyscy chcą. Jeśli jednak chcą podróżować, to nie znaczy, że od razu muszą studiować geografię. Zresztą jest duże prawdopodobieństwo, że będąc absolwentem geografii nie stać ich będzie na bilet do Australii. Myślę, że kluczem do sukcesu jest tu reagowanie przez uczelnie na potrzeby rynku i oferowanie edukacji, która pozwoli absolwentom dobrze znaleźć się na nim.

Jednak uczelnie już się powoli otwierają na to, co mówi biznes.

- Powstają kierunki zamawiane, ale one często są pod wielkie firmy. To jest bardzo dobre, bo ci ludzie znajdą pracę, ale brak mi takiej metodycznej współpracy lokalnego biznesu z uczelniami. Kiedyś w Gdańsku gościł profesor Burton Lee z Uniwersytetu Stanforda. Spotkał się z naszymi profesorami i powiedział im, że szkolnictwo wyższe ponosi odpowiedzialność za bezrobocie. Co na to nasze środowisko akademickie? To Amerykanin, więc nie zna realiów naszego rynku - uznali. A to jest człowiek, który doradza rządom wielu krajów. Jak się pojedzie na Stanford, to tam nie wiadomo, gdzie się kończy uniwersytet, a gdzie zaczynają się firmy.
A przedsiębiorczość? Osoba oczytana, znająca języki, ciekawa świata, dobrze wykształcona i rozumiejąca, że pieniądze pochodzą od zadowolonych klientów - to idealny materiał na przedsiębiorcę!
Tam, jak student coś wymyśli, to wiadomo, jaki procent z tego ma on, a jaki uczelnia. Stanford niedawno przypomniał sobie, że musi mieć udziały w Google, bo stworzyli go byli studenci, którzy dostawali uczelniany fundusz stypendialny. Za te środki - niemałe - uczelnia otworzyła kolejny fundusz stypendialny. I to jest genialna inwestycja! A Snapchat? To była praca na zajęciach w Stanfordzie. Dlaczego u nas czegoś takiego się nie robi? A jak jest u nas, pokazuje przykład firmy Comarch. Przecież profesora Janusza Filipiaka, który angażował się w różne projekty wypchnięto z uczelni, bo nie chciano się tym zajmować. Mam jednak nadzieję, że i u nas to się poprawi.

Nie tylko ma pan nadzieję, ale włącza się pan też w działania na rzecz edukacji.

- Promykiem nadziei jest dla mnie specjalność na Uniwersytecie Gdańskim - aplikacje informatyczne w biznesie. To projekt, który we współpracy z UG tworzy kilkanaście firm IT z Trójmiasta, w tym Speednet. Tam program nauczania od początku tworzony był we współpracy z biznesem, z którym co kwartał odbywają się konsultacje. Zajęcia praktyczne prowadzą specjaliści - praktycy. Studenci na ostatnim semestrze już pracują w firmach partnerskich. Myślę, że w tym kierunku powinniśmy iść. Dawać ludziom odpowiednie umiejętności, wynikające z potrzeb rynku po to, by mogli znaleźć ciekawą i dobrze płatną pracę. Niezależnie od sektora. A przedsiębiorczość? Osoba oczytana, znająca języki, ciekawa świata, dobrze wykształcona i rozumiejąca, że pieniądze pochodzą od zadowolonych klientów - to idealny materiał na przedsiębiorcę!


Podobno najlepiej uczyć się na cudzych błędach. Zdecydowanie lepiej słuchać mądrych rad. Własny biznes to często trudny kawałek chleba, ale - jak postaramy się pokazać - warto spróbować. Dla tych, którzy wolą rady rozpoczynamy nasz cykl rozmów z doświadczonymi przedsiębiorcami - "Jak to jest na swoim". Co tydzień garść nieocenionej wiedzy od praktyków w biznesie.

Miejsca

  • SPEEDNET Gdańsk, al. Grunwaldzka 472C

Opinie (90) 2 zablokowane

  • Samo sedno

    "Dla mnie takim najbardziej drastycznym przykładem jest Campus Oliwa Uniwersytetu Gdańskiego. Są dotacje, to stawia się budynki, tworzy się wielką infrastrukturę, w której produkuje się bezrobotnych, zamiast inwestować w jakość kształcenia i dostosowywanie go do potrzeb rynku."

    Wreszcie ktoś to powiedział - odważnie i prawdziwie!

    • 37 1

  • Zawsze cos ciekawego

    Czekam caly tydzien na artykuly z tego cyklu.
    Duzo informacji, ciekawe osoby.
    Gratuluje!

    • 15 0

  • Bardzo mądrze mówi

    Jako człowiek od 6 lat związany ze startupami, dotacjami i inwestorami potwierdzam, to co Pan Piotr mówi w wywiadzie. Mamy paździerzową scenę startupową przepełnioną ludźmi, którym podoba się po prostu taki styl bycia i życia, spotkania na konwentach, eventach i innych badziewiach. Wręczanie sobie nawzajem nagród i wyróżnień. PO IG 3.1 był porażką, BRIdge też wyszły jak wyszły i takie wydawanie "publicznych" pieniędzy inwestycyjnych zepsuło wielu młodych ambitnych ludzi, którzy po drugiej stronie mieli ludzi w większości udających inwestorów, dla których 3.1 czy BRIdge był raczej pomocą dla nich, a nie innowatorów. Dopiero pobyt w USA, uczy człowieka, że najważniejszy jest płacący klient, a oni też mają mnóstwo programów dotacyjnych, z których korzystają najlepsi (np. Harvard czy MIT) - to mit, że najlepsi nie potrzebują dotacji. Są też ogromne strumienie zamówień rządowych i za wszystko się płaci. U nas pokutuje przekonanie, że lepiej coś porzeźbić samemu niż dać zarobić innym (oczywiście abstrahując od jakości usług oferowanych przez tzw. ekspertów, którzy nigdy nic własnego nie rozwinęli).

    • 19 0

  • Definicji Patriotyzmu jest wiele (4)

    Definicji Patriotyzmu jest wiele, np. mieć dzieci i wychować je na szczęśliwych ludzi.

    Proszę nie lekceważyć/uminejszać znaczenia innych zachować patriotycznych, których być może Pan nie rozumie, np. właśnie stanie z odpaloną racą w ręku.

    Podatki - brawo, ale czy to nie jest coś normalnego, coś co dajemy dla wspólnego dobra? To że wiele osób/firm uchyla się przed tym, nie znaczy że uczciwe płacenie podatków to jakaś wartość dodana, coś niesamowitego.

    • 6 19

    • Akurat Piotr ma dzieci i to nawet sporą gromadkę z tego co wiem (2)

      Stanie z racą w ręku nic patriotycznego nie wnosi. Po prostu zbijanie bąków i tyle. Zauważ, że najwięcej o jedynym słusznym patriotyzmie krzyczą Ci, co w praktyce nic nie robią. Ja nie mam czasu na stanie z racą. Mam pracę do wykonania, dzieci do wychowania, chcę sie rozwijać, uczyć siebie i innych. Zapieprzanie w bluzie z logo Polski Walczącej nie jest objawem patriotyzmu. To oportunizm i nuda.

      • 15 1

      • (1)

        A jesli ludzie w takiej bluzie tez maja prace, dzieci i placa podatki?

        • 2 4

        • To sa paologia, ktora wczesniej chodzila w bluzie hwdp albo jp.

          • 2 1

    • Chyba nie rozumiesz przesłania

      Co ma szczęscie dzieci do patriotyzmu, to nie wiem, ale cieszę się, ze race trafily w Twój czuły punkt, moze przemyslisz sens takiego zachowania i coś z twgo wyjdzie.

      • 0 0

  • Mieć takiego tatę:) (1)

    Widać, że Pan Piotr Grodzki nie jest kolokwialnie mówiąc w cemię bity. Takiego mentora, tatę każdy uczeń by chciał mieć. Bardzo ogarnięty i zyciowy.
    Wszystko co mówi jest mądre

    • 8 3

    • tak, i dalby ci pol miliona na start

      • 3 2

  • I ja tak uważam (2)

    100 % Racji Startupy są dla dzieci którzy myślą, że myślą

    • 8 1

    • mam znajomych wśród "startupowców" (1)

      mam wrażenie, że im po prostu imponuje ta cała otoczka, która wiąże się ze starupami. niby pozytywnie myślący, "fajne" spotkania wspierające, trochę nowomowy wymieszanej z angielskimi zapożyczeniami.
      wszystko to byłoby nawet do przełknięcia, tylko skutki ich działalności opłakane.

      pozdrawiam

      • 10 0

      • a kto za to placi?

        pan, pani.. spoleczenstwo.

        • 2 0

  • z przyjemnością przeczytałem

    pozdrawiam
    i życzę dalszych sukcesów

    • 11 0

  • qrcze mądre życiowo słowa, aż żal że ja z innej beczki bo bym się tam zatrudniła :)

    • 9 0

  • Pełna zgoda. Oprócz roli uczelni

    Najlepsze uczelnie nie mają przygotowywać do zawodu - od tego są szkoły zawodowe. Mają uczyc myśleć.

    • 7 2

  • Twierdzenie że startupy, dotacje i VC to zło pokazuje że Pan nie wie na jakim świecie żyje (4)

    Trochę to takie "polactwo".

    Szef jakiegoś mikroprzedsiębiorstwa z Gdyni pozjadał wszystkie rozumy i on jeden ma wiedzę kompletną i będzie pouczał rządy, profesorów i wyższe uczelnie że wszyscy robią źle, że startupy, że dotowanie nowych firm jest złe.

    I gdzie on zaszedł przez te lata?
    Stworzył małą firmę i tyle.

    • 4 24

    • a ty co zrobiłeś?

      pochwal się. O nim piszą, pozytywnie komentują.
      A ty kim jesteś? pewnie jakimś urzędnikiem-idiotą jakich setki tysięcy w tym kraju...

      • 8 0

    • "I gdzie on zaszedł przez te lata?
      Stworzył małą firmę i tyle."

      No tak.. tylko stworzył firmę, która nie wyzyskuje ludzi, która utożsamia się z pracownikami, spełnił marzenia, zwiedza świat, założył rodzinę, żyje jak chce.

      Też tak chcę zajść.

      • 13 0

    • Też chcę osiągnąć takie nic!!!

      Chciałbym mieć małą 90cio osobową firmę i dbać o swoich pracowników!
      takie nic to ja chce!

      • 13 0

    • Nie wiem czy jesteś przedsiębiorcą czy pracobiorcą etatowym..ale ja akurat zgadzam się z tym co ten człowiek mówi o wszelkiej maści dotacjach i starupach.
      Założyłem firmę w 2005 roku po trzech latach padła...zmieniłem branże założyłem kolejną kapitał własny, rozwijam sie za to co wypracuję nigdy nie zakładałem że zjawi się ktoś kto wyłoży milion czy dwa a ja w razie czego powiem soory nie wyszło taki mamy klimat...Przez te 11 lat własnej działalności poznałem realia działania w Polsce i mimo że łatwo nie jest na etat nie powrócę.
      Co do szkolnictwa wyższego to niestety prawda że mury uczelni w dużym stopniu opuszczają ludzie zupełnie nie przygotowani do "walki" na rynku pracy.
      A jako że moja firma działa w branży w której większość projektów jest dotowana, to rynek jest tak zepsuty że klient bez dotacji nie kupi...a z dotacją kupi ale o 50% drożej więc wychodzi na jedno. Dotacje to jedna wielka pralnia kasy

      • 4 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Ludzie biznesu

Waldemar Kucharski

współzałożyciel i były prezes zarządu Young Digital Planet SA. Obecnie członek Rady Nadzorczej...

Najczęściej czytane